Burzliwe przebiegi historii

W samym tylko wieku XX wskazać można kilka momentów, w których zupełnie inny przebieg dziejów Polski był dosłownie na wyciągnięcie ręki

Publikacja: 03.04.2010 00:06

Przyczyną niedoszłego strajku generalnego była tzw. prowokacja bydgoska, czyli pobicie 19 marca 1981

Przyczyną niedoszłego strajku generalnego była tzw. prowokacja bydgoska, czyli pobicie 19 marca 1981 r. działaczy „Solidarności”, m.in. Jana Rulewskiego

Foto: Forum

Gdy Stefan Żeromski po raz pierwszy spotkał Józefa Piłsudskiego, przyszły Marszałek, a wówczas już głośny w wąskim kręgu ludzi zatroskanych sprawą polską działacz PPS, przyjął go w samej bieliźnie, bo jedyne jego ubranie żona zaniosła akurat do reperacji. Gdy pisarz wchodził, Piłsudski zerwał się zza stołu, przy którym stawiał pasjansa, i z wielką radością oznajmił mu dobrą nowinę: oto powiedział sobie, że jeśli ten pasjans mu wyjdzie, będzie kiedyś sprawował władzę w niepodległej Polsce. I karta poszła doskonale!

Być może Żeromski, wspominając to spotkanie, coś podkoloryzował – ale scena jest niezwykle wymowna. Wymarzonej przez Mickiewicza „wielkiej wojny ludów” nikt się nie spodziewa, przeciwnie, kolejne kryzysy, które zdają się ją zapowiadać, są wspólnym wysiłkiem europejskich mocarstw rozwiązywane, nabiera sił ruch pokojowy, krzepiony sukcesami kolejnych konferencji rozbrojeniowych, rosnący w potęgę socjaliści zapewniają gromko, że robotnicy różnych krajów nigdy na siebie broni nie podniosą, a w kręgach intelektualistów furorę robi książka angielskiego futurologa, dowodzącego, że w nadchodzących czasach masowej produkcji wojna w ogóle nie jest już możliwa, bo doprowadzić by musiała do takich zniszczeń, że jej rozpoczynanie nie ma po prostu sensu. A Polacy, po wszystkich przegranych powstaniach, w przytłaczającej większości pogodzeni są z losem i, wbrew legendzie, tylko drobna ich garstka znajduje siły na kontynuowanie insurekcyjnych tradycji.

Któż przy zdrowych zmysłach mógłby wtedy pomyśleć, że urojenia tego zapędzonego do lichej kryjówki obdartusa w samych gaciach mogą być czymś więcej niż aberracją? A przecież spełniły się one w ciągu parunastu zaledwie lat!

Historia wydaje nam się przewidywalna tylko dlatego, że znamy jej ostatecznie poukładaną wersję (a i tę zwykle podfałszowaną dopasowującymi ją do bieżących potrzeb stereotypami). Jeśli spojrzeć na nią z drugiej strony, nie sposób się nadziwić, jak często bieg zdarzeń układa się tak zaskakująco i tak na przekór wszystkim mądrym, wszechstronnie uzasadnionym oczekiwaniom. Jak gdyby, wbrew zapewnieniu genialnego odkrywcy, Bóg grał z nami nie tylko w kości, ale zgoła w durnia.

[srodtytul]Przepływy burzliwe[/srodtytul]

Kolejne epoki usiłują meandry historii rozgryźć po swojemu. Zdetronizowawszy wszechmogącego Boga, stwierdzono, że historię tworzą wybitne jednostki – niektórzy gotowi byli nawet nazywać wodzów nadludźmi. Inni upierali się, że procesy dziejowe wynikają z „obiektywnych” uwarunkowań i żadne przypadki ani osobiste wybory liderów nic tu zmienić nie mogą (co jakoś, nawiasem, zupełnie nie przeszkadzało wyznawcom historycznego determinizmu czcić geniusz wodzów rewolucji). Dziś coraz częściej przyznaje się wpływ na dzieje przypadkowi, co jest pewną rehabilitacją, jakkolwiek półgębkiem, Opatrzności.

Jeśli jednak przypadek, to na swój sposób obliczalny. Stosunkowo nowym narzędziem do jego opisania jest tzw. matematyka chaosu, a zwłaszcza teoria przepływów burzliwych. Przepływ burzliwy, opisany na wielu fizycznych przykładach, ma szczególny przebieg – są chwile, kiedy nic nie jest w stanie wpłynąć na jego kierunek, choćby największa siła zaparła się i stanęła na drodze, a są nagłe momenty, gdy wszystko diametralnie zmienia przysłowiowy ruch skrzydeł motyla.

Jak to obrazowo ujmuje jeden z moich przyjaciół od science fiction (bo czytelnik domyśla się zapewne, że te refleksje służą zareklamowaniu przy okazji świąt fantastyki, w której – zwłaszcza ostatnimi czasy u nas – tzw. historie alternatywne należą do najbardziej pouczających dokonań) historia czasem „zawiesza się” na jednej osobie i cały jej dalszy bieg zależy od tego, co ten właśnie człowiek zrobi, zwykle zresztą nie mając świadomości, jak brzemienną w skutki decyzję podejmuje.

Niektórzy historycy, ci o duszach buchalterów, bardzo stanowczo potępiają wszelkie historyczne gdybania, inni, wzorem Jerzego Łojka i Pawła Wieczorkiewicza, twierdzą wręcz, że dziejopis niezadający pytania „co by było, gdyby”, w ogóle na miano historyka nie zasługuje. Pisarz oczywiście nie może nie być całym sercem po stronie tych drugich.

[srodtytul]Uwaga na zwrotnice dziejów[/srodtytul]

Ostatnio, jako się rzekło, literackie badanie alternatywnych dziejów staje się w Polsce jeszcze bardziej popularne i owocne. Bardzo udana akcja Narodowego Centrum Kultury i „Fantastyki” zaowocowała nie tylko szeregiem prac nadesłanych na konkurs przez amatorów, ale też skłoniła profesjonalistów do dopracowania projektów, z którymi nosili się od dawna. Myślę tu o znakomitych – każda na inny sposób – książkach Macieja Parowskiego „Burza” i Marcina Wolskiego „Wallenrod”. Te z kolei są bardzo inspirujące dla innych autorów.

Wadą wspomnianego przedsięwzięcia było skupienie się na jednej tylko „zwrotnicy dziejów”, II wojnie światowej. A przecież w samym tylko wieku XX wskazać można kilka co najmniej momentów, w których zupełnie inny przebieg dziejów był dosłownie na wyciągnięcie ręki.

Aby nie rozwodzić się o rzeczach oczywistych, takich jak na przykład Bitwa Warszawska (z natury swojej walne bitwy są w historii momentami „wóz albo przewóz”), rozpocznę wyliczanie tych najciekawszych od 12 maja 1926. Data ta znana jest wszystkim jako początek zamachu majowego, który po kilku latach chaosu ukształtował model ustrojowy II Rzeczypospolitej, z fatalnymi dla niej konsekwencjami.

Złem okazała się zresztą nie tyle sama dyktatura, bo była ona w sumie dość łagodna, ile trwałe zniszczenie normalnego mechanizmu doboru kadr. W sanacyjnej rzeczywistości, jak później w Peerelu, od kompetencji i talentów ważniejsza była wierność rządzącej sitwie. I choć trafiali się ludzie, którzy (jak Eugeniusz Kwiatkowski) rezygnowali ze swych politycznych przekonań i przyłączali się do sanatorów, by służyć Polsce, przeciętny horyzont myślowy tej władzy określali ludzie w rodzaju generała Dąb-Biernackiego: niekompetentni, prymitywni, przekonani o nieomylności wodza i swoim prawie sięgania do każdych, najbardziej nawet niegodziwych środków.

Sam Piłsudski, cokolwiek mu zarzucać, był bez wątpienia wybitną osobowością. Jego następcy – w większości beznadziejnymi miernotami, wśród których do największego znaczenia doszli ci o zacięciu intrygantów. Sanacyjni oficerowie nie mieli pomysłu na rozwiązanie skomplikowanego problemu narodowościowego Rzeczypospolitej, nie znali się na gospodarce, którą, jak wszyscy wojskowi, chcieli uzdrawiać rozkazami, a ostatecznie fatalnie zawiedli także jako dowódcy.

A wszystko zdecydowało się właśnie 12 maja – w dniu, w którym Piłsudski nie zamierzał robić żadnego zamachu! Możemy ufać wspomnieniom najbliższych, że wyjeżdżając rano z Sulejówka, zapowiedział powrót na obiad. Wierne mu oddziały miały dokonać zbrojnej demonstracji, a on sam porozmawiać z prezydentem Wojciechowskim i skłonić go do odebrania misji tworzenia nowego rządu Wincentemu Witosowi. Okazało się jednak, że prezydent był tego poranka w Spale. Zanim wrócił, zanim rozmówił się z Piłsudskim, sprawy zaszły za daleko, by którykolwiek z nich mógł się wycofać.

Dzieje zamachu i rządów sanacji wydają mi się idealnym tematem dla tego, kto chce historię traktować w kategorii „przepływów burzliwych”. Wydaje się, że mimo stawianego przy Żeromskim pasjansa sprawowanie władzy nie było marzeniem Piłsudskiego. Jako dyktator wycofywał się na drugi plan, ograniczał tylko do spraw wojskowych, z czasem dopiero, zirytowany obejmującą coraz liczniejsze sfery życia publicznego niemożnością, interweniował coraz częściej. Przełomową decyzję podczas popołudniowego spotkania na moście z Wojciechowskim podjął zapewne po części w poczuciu lojalności wobec podwładnych, którzy, cokolwiek nadgorliwie, zaryzykowali dla niego wszystko i w wypadku wycofania się wodza ich wojskowe kariery byłyby złamane. Przede wszystkim zaś w poczuciu odpowiedzialności za państwo, którego bezład przerażał go w obliczu pogarszającej się dramatycznie sytuacji międzynarodowej.

Opisanie procesu stopniowego „wciągania” Piłsudskiego w rolę dyktatora i jego „utraty złudzeń”, postępującego zgorzknienia, skłaniającego do coraz bardziej brutalnego postępowania z oponentami i odrzucania wszelkich rad, jest tematem na wielką powieść o mechanizmach władzy i powodowanej przez nią deprawacji. Oczywiście, temat dla kogoś, kto nie boi się zostać zlinczowanym za sprowadzenie narodowego symbolu do rozmiarów człowieka.

[srodtytul]Gwarancje zagłady[/srodtytul]

Datą niejako wynikającą z 12 marca jest 2 kwietnia 1939 roku, chwila upamiętniona dwoma wydarzeniami. Bardziej pamiętanym jest oczywiście podpisanie brytyjskich gwarancji dla Polski na wypadek napaści niemieckiej, mniej – samobójcza śmierć Walerego Sławka, najbliższego i najwierniejszego współpracownika Piłsudskiego, wyznaczonego przez niego na prezydenta RP. Sławek nadał swej śmierci rys symboliczny: strzelił sobie w głowę dokładnie o 20.45 (była to godzina śmierci Marszałka) ze starego pistoletu, którego używał w akcji pod Bezdanami. Trudno sądzić, że i wybór dnia zamachu nie miał związku z decyzją o przyjęciu brytyjskich gwarancji, które nie gwarantowały niczego, poza jednym – niemieckim atakiem na Polskę, który musiał skończyć się naszą przegraną.

Ponieważ krytyce całkowicie oderwanej od rzeczywistych możliwości Polski polityki Becka poświęcono już wiele stron i będzie ich (już moja w tym głowa) jeszcze więcej, nie zamierzam tu wchodzić w szczegóły wielkiego sporu. Kilka faktów jest niewątpliwych: Hitler w roku 1937 (tzw. protokół Hossbacha, od nazwiska adiutanta, który notował jego słowa na tajnej odprawie) zamierzał zaatakować Francję, a neutralna, przyjazna Polska miała w jego planach stanowić osłonę przed Sowietami. Wszyscy właściwie gracze europejskiej polityki drugiej połowy lat 30. uważali postępowanie Polski za obliczone na uzyskanie stosunkowo najkorzystniejszych warunków sojuszu z Niemcami, i wszyscy uważali, że był on dla Polski jedynym możliwym wyborem.

I wreszcie: Wielka Brytania i Francja nie były w stanie Polsce niczego zagwarantować i nie miały takiego zamiaru. Dowodów na to istnieje wiele, chronologicznie ostatnim jest fakt, że w sierpniu 1939 delegaci tych państw bawiący w Moskwie równolegle z Ribbentropem bez cienia zażenowania oferowali Stalinowi w zamian za wystąpienie przeciw Hitlerowi swą zgodę na wchłonięcie sojuszniczej od pół roku Polski. Z punktu widzenia mocarstw zachodnich, które zaniedbały przygotowania do wojny, zagrywka z gwarancjami służyła jedynie pchnięciu Hitlera najpierw na Polskę, w nadziei, że ugrzęźnie w niej na jakiś czas i osłabnie. Beck, jak się zdaje, zagrał pokerowo, w przekonaniu, że Niemcy się wystraszą i odpuszczą, i w poczuciu bezpieczeństwa, że w razie czego wojnę z nimi wygramy.

Sam Beck, pułkownik, który nigdy nie dorósł do bycia generałem, ale wskutek splotu intryg własnych, Rydza i Mościckiego w decydującym momencie podjąć musiał decyzję daleko przekraczającą jego możliwości, porównywał potem z pewną dozą dumy zarządzoną przez siebie zmianę polskiej polityki do „zwrotu ogniowego artylerii konnej”. Niestety, zagłada, którą sprowadził na naród, była czymś więcej niż utratą armat.

O ile powyższe daty służą przykładem chwili, w której jedna decyzja zmienia bieg dziejów, o tyle to, co działo się zaraz potem, wydaje mi się czymś wręcz przeciwnym. Generał Sikorski mógł nie zginąć w Gibraltarze, Mikołajczyk mógł się okazać mądrzejszy, a Sosnkowski bardziej zdecydowany, mógłby nie paść rozkaz do zgubnej w skutkach akcji „Burza”, mogłoby nie wybuchnąć powstanie warszawskie, Churchill mógłby nie być aż tak cynicznym łajdakiem, a Roosevelt aż tak nikczemnym durniem – a w dziejach Polski zmieniłoby to bardzo niewiele.

Po klęsce wrześniowej, nawet gdyby na czele narodu stanął prawdziwy geniusz i jakimś cudem zdobył powszechny posłuch, zdołałby co najwyżej nieco ograniczyć rozmiary katastrofy. Jest to zgodne z opisanym wyżej modelem; po chwilach, gdy bieg dziejów może zostać obrócony przez zupełny drobiazg, przychodzą takie, kiedy niczego się już zmienić nie da.

[srodtytul]Bydgoskie łamanie kręgosłupa[/srodtytul]

W dziejach Polski na następną „zwrotnicę” trzeba więc czekać ponad 40 lat. Jest nią jedna z dwóch dat najbardziej brzemiennych w skutki dla naszej historii najnowszej, a całkowicie zapomniana:

30 marca 1981. Dzień, kiedy Lech Wałęsa z wąską grupą doradców arbitralnie, wbrew decyzjom statutowych władz związku, podpisuje porozumienie z władzą i odwołuje zapowiedziany na dzień następny bezterminowy strajk generalny.

Przyczyną strajku było pobicie działaczy „Solidarności” w Bydgoszczy przez – nie do końca to do dziś wyjaśniono – milicję lub SB, określane jako prowokacja bydgoska. Władze konsekwentnie odmawiają śledztwa i ukarania winnych, pokazując, kto w PRL rządzi i jak będzie rządził nadal. Przeciwko tej bezczelnie prezentowanej przemocy i kłamstwu ludzie chcą walczyć. Wóz albo przewóz: albo Sierpień ’80 zostanie obroniony, albo okaże się tylko kolejną krótkotrwałą „odwilżą”. Komuniści sięgają po swój ostateczny, w gruncie rzeczy jedyny argument w rozmowach z narodem: dowództwo sowieckie ogłasza przedłużenie odbywanych w PRL manewrów wojskowych. Wszyscy wiedzą, co to znaczy.

[wyimek]Wskutek odwołania strajku 30 marca 1981 r. sierpniowa fala zaczęła opadać, a władza nabrała pewności siebie. Droga do złamania narodowego ruchu była otwarta[/wyimek]

Porozumienie, które wbrew wszystkim, a w każdym razie wbrew większości podpisuje Wałęsa, oznacza totalną kapitulację. Władza ogranicza się w nim tylko do enigmatycznego stwierdzenia, że pobicie związkowców „stanowiło naruszenie zasad”. Demokracja w związku już nie istnieje, jest też oczywiste, że po raz drugi ta determinacja i gotowość do walki, która została przez przewodniczącego zmarnowana, już się nie powtórzy. Po 30 marca siła związku jest złamana, sierpniowa fala zaczyna opadać, a władza nabiera pewności siebie. Droga do złamania narodowego ruchu siłą jest otwarta.

Mamy o tych wydarzeniach kapitalny film Jacka Petryckiego i Grzegorza Eberharda, którzy zarejestrowali na bieżąco emocje, fakty i wypowiedzi, i zapis ten cudem przetrwał stan wojenny – i niewiele więcej. Historycy, publicyści i pisarze czekają, „aż się przedmiot świeży jak figa ucukruje, jak tytuń uleży”, najnormalniej w świecie bojąc się tego tematu, podobnie jak wszystkiego, co wiąże się z wciąż żyjącymi i wpływowymi postaciami tamtego okresu. A przecież jest tu i wielki dramat, i fantastyczni z punktu widzenia literatury protagoniści, i cały wachlarz możliwości, co by się stało, gdyby odważono się powiedzieć komunistom „sprawdzamy!”.

Jeśli data 30 marca 1981 r. jest prawie zapomniana, to daty kolejnego kluczowego dla polskiej historii wydarzenia wręcz… nie ma. Do wydarzenia tego bowiem nie doszło, i to właśnie stanowiło zwrotny punkt historii.

Owo wydarzenie, którego nie było, to II zjazd „Solidarności”, planowany gdzieś około kwietnia – maja 1982 r., na którym Lech Wałęsa i grupa wyznaczonych mu do pomocy działaczy-agentów SB ogłosić mieli reaktywowanie „Solidarności” jako „zdrowego” ruchu pracowniczego, oczyszczonego z wrogich, „ekstremistycznych” elementów.

[srodtytul]Niedoszły zjazd „Solidarności”[/srodtytul]

W esbeckich papierach nazywało się to operacją „Renesans” i stanowiło zasadniczy sens stanu wojennego. Wojsko wyszło z koszar, oczyściło partię z wypaczeń, oczyściło gospodarkę z „woluntaryzmu” (do dziś nie wiem, co właściwie to znaczyło), oczyściło „Solidarność” z agentów CIA i po wykonanej robocie wraca do koszar, a PRL – do normalnego życia „wysoko rozwiniętego społeczeństwa socjalistycznego”. Oczyszczenie partii rozpoczęto z rozmachem, internując gierkowskich prominentów i szykując im pokazowy proces, którego ostatecznie zaniechano, bo wobec fiaska „Renesansu” stracił sens, gospodarkę poddano działaniom wojskowych komisarzy i prokuratorów skazujących na więzienie za „spekulację” babiny handlujące jarzynami, natomiast zasadnicza część zadania skończyła się fiaskiem, bo Wałęsa, bez którego nie było co do II zjazdu podchodzić, niespodziewanie odmówił.

Ta odmowa była wielkim zaskoczeniem dla opozycjonistów z kręgu KOR, wedle licznych świadectw, głęboko wówczas przekonanych, że ów wytrzaśnięty znikąd robol, któremu nie ufali i którego starali się bezskutecznie pozbawić funkcji lidera (notabene, wyciągając sprawę „Bolka”), zdradzi ich jak nic. Jednak prawdziwym szokiem musiała być jego postawa dla Jaruzelskiego i Kiszczaka. Oznaczała ona klęskę totalną: stan wojenny tracił w ten sposób legitymizację, stawał się po prostu aktem rozpaczliwej przemocy odrzuconej władzy. Mówiąc obrazowo: Jaruzelski chciał się bagnetem podeprzeć, a Wałęsa zmusił go, żeby na nim siedział, co, jak wiadomo, zawsze się źle kończy.

Można domniemywać różnych motywacji Wałęsy, on sam prawdy dzisiaj raczej nie powie. Być może naprawdę uwierzył, że, jak mówił w nagranej przez SB rozmowie z bratem, pochodzi od rzymskiego cesarza Walensa i jako taki nie widział się w roli podwładnego byle komunistycznego generała. Być może uznał, że teraz już, w przeciwieństwie do marca 1981, komuniści nie mogą go zabić ani dosłownie, ani propagandowo.

Fakt, że gdy Wałęsa powtarza dziś, że oszukał komunistów, grał z nimi i wywiódł ich w pole, mało kto rozumie, co tak naprawdę ma na myśli i jak bardzo ma się czym chwalić. Choć bowiem właśnie ta gra mogłaby i powinna stanowić główny powód do chwały byłego elektryka ze stoczni, nie sposób wyjaśnić jego wielkiego sukcesu i jego przełomowego znaczenia, nie wspominając, kim był TW „Bolek” i dlaczego komuniści byli bezwzględnie pewni, że mają go pod kontrolą…

No i tu dotknęliśmy głównej przyczyny, dla której żaden z tak fantastycznych (w obu znaczeniach tego słowa) historycznych tematów nie doczekał się i długo jeszcze nie doczeka godnych ich powieści, filmów, o pracach historycznych nie mówiąc.

Ale to temat na szkic zupełnie inny i – prawdę mówiąc – zupełnie niepasujący do świątecznego nastroju.

[ramka]Rafał Ziemkiewicz, publicysta polityczny, współpracownik „Rz”, pisarz, laureat Nagrody Kisiela, autor powieści, m.in. „Walc stulecia”, oraz książek publicystycznych, m.in. „Polactwo”, „Michnikowszczyzna. Zapis choroby”, „Czas wrzeszczących staruszków” [/ramka]

Gdy Stefan Żeromski po raz pierwszy spotkał Józefa Piłsudskiego, przyszły Marszałek, a wówczas już głośny w wąskim kręgu ludzi zatroskanych sprawą polską działacz PPS, przyjął go w samej bieliźnie, bo jedyne jego ubranie żona zaniosła akurat do reperacji. Gdy pisarz wchodził, Piłsudski zerwał się zza stołu, przy którym stawiał pasjansa, i z wielką radością oznajmił mu dobrą nowinę: oto powiedział sobie, że jeśli ten pasjans mu wyjdzie, będzie kiedyś sprawował władzę w niepodległej Polsce. I karta poszła doskonale!

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku