10 stycznia trafi do księgarń „Aleja samobójców” Marka Krajewskiego i Mariusza Czubaja, mistrza kryminału – jak z emfazą reklamuje wydawca – i znakomitego znawcy gatunku. Jednocześnie wciąż utrzymuje się wysoka sprzedaż „Dżumy w Breslau”, piątego już tomu powieściowego cyklu Marka Krajewskiego o mrocznych śledztwach prowadzonych w międzywojennym (i wojennym) Wrocławiu przez nadwachmistrza, asystenta, wreszcie radcę i kapitana Eberharda Mocka.
Każda z tych powieści ma swoich zwolenników, fani dyskutują o wyższości „Końca świata...” nad „Widmami...”, „Widm...” nad „Śmiercią...” czy odwrotnie. Po ukazaniu się „Dżumy...” nie wykluczałbym jednak, że pojawią się następne z tym samym bohaterem, którego autor wyraźnie polubił. A czytelnicy zaakceptowali. Czy zresztą mieli inne wyjście?Po „Końcu świata w Breslau” Marek Krajewski wyznał, że obawiał się, iż uznany zostanie za pornografa. Historia sadystycznego seryjnego mordercy, który przy swych ofiarach pozostawia kartki z kalendarza, niewątpliwie mogła szokować. Czy uzasadniona była jednak opinia krytyka, zdaniem którego na każdej stronie tej książki była krew, sperma i gówno? Autor tak skomentował tamto wydarzenie: „Było mi przykro, bo słuchali tego moi rodzice, moja rodzina. Nie podzielam zresztą tej opinii. Bo to nieprawda. Nie na każdej stronie”.
Trudno jednak zanegować fakt, że z książki na książkę opowiadane przez Krajewskiego historie stają się coraz bardziej brutalne. Nie chodzi tylko o liczbę trupów, ale przede wszystkim o „jakość” wynaturzonych zbrodni, o detaliczny, drobiazgowy opis zboczeń czy wreszcie o samo zagęszczenie nastroju – do granic wytrzymałości.
„Dżuma w Breslau” rozpoczyna się nawet łagodnie, od groteskowego opisu budzącego się w lesie pod Wrocławiem nadwachmistrza obyczajówki Eberharda Mocka – skacowanego i w samych gaciach. Niebawem zostaje wezwany przez szefa policji kryminalnej do identyfikacji zwłok uduszonych i brutalnie okaleczonych prostytutek. Policyjny „ekspert” nie rozpoznaje ich, ale to on poprowadzi dochodzenie, którego rezultaty wstrząsną miastem. Wyłamanie ofiarom mordu przez oprawcę przednich zębów zaczyna ciąg wydarzeń w rodzaju otwierania trumien z gnijącymi zwłokami, zasypywania żywcem w mogiłach, podrzynania gardeł, łamania kręgów szyjnych, gwałtów homoseksualnych, wieszania itd.
Śledztwo, które początkowo skupia się na środowisku prostytutek, ich opiekunów i klientów, doprowadza Mocka i zręcznie manipulującego nim szefa policji kryminalnej Mühlhausa do tajnego bractwa mizantropów, sekciarzy „oczyszczających” Wrocław z najprzeróżniejszych – ich zdaniem – degeneratów. Mock, „wierny pies sprawiedliwości” – jak nazywa go przyszły przełożony – jest wprost stworzony do tego, by zdemaskować bandy zbrodniarzy w maskach w kształcie ptasiego dziobu.