Czy Eberhard Mock był nazistą

Marek Krajewski powinien okiełznać nadto gustującą w makabrze wyobraźnię i wyrzucić ze swego słownika powiedzenie o tym, że jest pisarzem drugoligowym

Publikacja: 15.12.2007 02:45

Czy Eberhard Mock był nazistą

Foto: Rzeczpospolita

10 stycznia trafi do księgarń „Aleja samobójców” Marka Krajewskiego i Mariusza Czubaja, mistrza kryminału – jak z emfazą reklamuje wydawca – i znakomitego znawcy gatunku. Jednocześnie wciąż utrzymuje się wysoka sprzedaż „Dżumy w Breslau”, piątego już tomu powieściowego cyklu Marka Krajewskiego o mrocznych śledztwach prowadzonych w międzywojennym (i wojennym) Wrocławiu przez nadwachmistrza, asystenta, wreszcie radcę i kapitana Eberharda Mocka.

Każda z tych powieści ma swoich zwolenników, fani dyskutują o wyższości „Końca świata...” nad „Widmami...”, „Widm...” nad „Śmiercią...” czy odwrotnie. Po ukazaniu się „Dżumy...” nie wykluczałbym jednak, że pojawią się następne z tym samym bohaterem, którego autor wyraźnie polubił. A czytelnicy zaakceptowali. Czy zresztą mieli inne wyjście?Po „Końcu świata w Breslau” Marek Krajewski wyznał, że obawiał się, iż uznany zostanie za pornografa. Historia sadystycznego seryjnego mordercy, który przy swych ofiarach pozostawia kartki z kalendarza, niewątpliwie mogła szokować. Czy uzasadniona była jednak opinia krytyka, zdaniem którego na każdej stronie tej książki była krew, sperma i gówno? Autor tak skomentował tamto wydarzenie: „Było mi przykro, bo słuchali tego moi rodzice, moja rodzina. Nie podzielam zresztą tej opinii. Bo to nieprawda. Nie na każdej stronie”.

Trudno jednak zanegować fakt, że z książki na książkę opowiadane przez Krajewskiego historie stają się coraz bardziej brutalne. Nie chodzi tylko o liczbę trupów, ale przede wszystkim o „jakość” wynaturzonych zbrodni, o detaliczny, drobiazgowy opis zboczeń czy wreszcie o samo zagęszczenie nastroju – do granic wytrzymałości.

„Dżuma w Breslau” rozpoczyna się nawet łagodnie, od groteskowego opisu budzącego się w lesie pod Wrocławiem nadwachmistrza obyczajówki Eberharda Mocka – skacowanego i w samych gaciach. Niebawem zostaje wezwany przez szefa policji kryminalnej do identyfikacji zwłok uduszonych i brutalnie okaleczonych prostytutek. Policyjny „ekspert” nie rozpoznaje ich, ale to on poprowadzi dochodzenie, którego rezultaty wstrząsną miastem. Wyłamanie ofiarom mordu przez oprawcę przednich zębów zaczyna ciąg wydarzeń w rodzaju otwierania trumien z gnijącymi zwłokami, zasypywania żywcem w mogiłach, podrzynania gardeł, łamania kręgów szyjnych, gwałtów homoseksualnych, wieszania itd.

Śledztwo, które początkowo skupia się na środowisku prostytutek, ich opiekunów i klientów, doprowadza Mocka i zręcznie manipulującego nim szefa policji kryminalnej Mühlhausa do tajnego bractwa mizantropów, sekciarzy „oczyszczających” Wrocław z najprzeróżniejszych – ich zdaniem – degeneratów. Mock, „wierny pies sprawiedliwości” – jak nazywa go przyszły przełożony – jest wprost stworzony do tego, by zdemaskować bandy zbrodniarzy w maskach w kształcie ptasiego dziobu.

„Jesteś gwałtowny, bezmyślny i przebiegły. Gdyby ci dać ognisty miecz, pozabijałbyś wszystkich na przedmieściach i w zaułkach... »Kara«... Poena... Takie słowo powinno być w twoim herbie, gdybyś go miał...”. Ale go nie ma, jest parweniuszem, który zawiódł ambicje swego ojca. Mock ma, oczywiście, z tego powodu wyrzuty sumienia: „Rzuciłeś studia (filologię klasyczną, której absolwentem jest też autor „Dżumy w Breslau” – przyp. K. M.) – przypomina sobie ojcowskie połajanki – bo zadawałeś się z bogatymi kolegami, a oni pokazali ci wielki świat. (...) Wolałeś towarzystwo z lepszych sfer, wzgardziłeś ojcem szewcem, który całymi dniami wąchał klej z kości, abyś mógł skończyć studia”.

Eberhard Mock składa się z samych sprzeczności. W „Dżumie...” jest czuły i wyrozumiały wobec prostytutek, a okrutny nie tylko dla ich opiekunów. Brutalny bywał także – o czym wiemy z „Końca świata...” – wobec własnej żony. Cechuje go obżarstwo, a wbrew temu, co powiada o nim baron Olivier von der Malten, w nagrodę za rozbicie śląskiej konfraterni mizantropów wprowadzający go do loży wolnomularskiej, jest alkoholikiem.

Skłonności psychopatyczne Eberharda Mocka są ewidentne, co jednak w najmniejszym stopniu nie niepokoi jego demiurga – Marka Krajewskiego. Grunt, że policjant działa w imię sprawiedliwości, a że pojmowanej bardzo dowolnie... W istocie Krajewski w aż pięciu powieściach powiedział o swoim bohaterze niewiele. Wiadomo, że wstrętem napawa go brud, bywa ckliwy i ma pociąg do wszelkiej dekadencji. I ma pogruchotane życie rodzinne. Aha, brał udział w I wojnie światowej. No i znamy jego wiek, w „Dżumie...” ma czterdzieści lat. Prawie tyle samo co wrocławski pisarz, autor najlepszych polskich kryminałów współczesnych. Co nie jest jednak wiekopomnym osiągnięciem, gdyż pisarz – dodam nieco okrutnie – nie ma żadnej poważnej konkurencji.

Marek Krajewski kolejnymi śledztwami Eberharda Mocka karmić nas może jeszcze przez długie lata i, zaręczam, przyjmowane będą przez czytelników z wdzięcznością. Byle się opamiętał, bo dostosowując swoje pisarstwo do wymogów thrillerów, spoza których wychyla się już horror, straci w końcu tych odbiorców literatury, których uwiódł nie nagromadzeniem zbrodniczych dewiacji, lecz umiejętnością tworzenia klimatu, prowadzenia narracji, orientacją w topografii dawnego Wrocławia, któremu nadaje wręcz widmową postać (najbardziej chyba w „Festung Breslau”, skądinąd powieści wyraźnie „puszczonej” i od strony dokumentacyjnej, i czysto fabularnej).

Wyłamanie ofiarom przez oprawcę przednich zębów zaczyna ciąg wydarzeń w rodzaju otwierania trumien z gnijącymi zwłokami, podrzynania gardeł, łamania kręgów szyjnych, gwałtów homoseksualnych itd.

Przedstawiony przez Krajewskiego międzywojenny Wrocław wyróżnia się wszechobecnym występkiem. Ale to w tym mieście hitlerowcy zdecydowanie wygrywali wybory i nieprzypadkowo to ono zamienione zostało w twierdzę, która zatrzymać miała postępującą ze wschodu wrogą nawałę.

Wcześniej był Wrocław lat 30. i przełomu czwartej i piątej dekady XX wieku. Co wtedy robił i jak się zachowywał Eberhard Mock? Tak naprawdę interesuje mnie najbardziej i, jeśli autora stać na zrzucenie z siebie uniformu poprawności politycznej, powinien o tym opowiedzieć. Zwłaszcza że – jak przeczytałem – Mocka znalazł „na półce u swojego wuja, w Dzienniku Urzędowym Miasta Wrocławia z 1927 roku. Był kandydatem do śląskiego landtagu, na dodatek z ramienia NSDAP. Mock – krótkie, mocne nazwisko”.

Otóż to, powiedziałbym nawet, że za krótkie. Rozumiejąc naturalne znużenie autora cyklem powieściowym, mam nadzieję, że po kilku płodozmianach w rodzaju „Alei samobójców” powróci do swojego Mocka. I napisze o nim wielką powieść, godną prawdziwego breslauera.

Sukces powieści Marka Krajewskiego wywołał istny wysyp kryminałów, których akcja toczy się w innych polskich miastach, a to w Warszawie, a to w Krakowie. Niedługo pewnie powieściowej monografii z kryminalną sprawą w roli głównej doczeka się Pcim i Grójec. Autorów wydanych dotąd tego rodzaju książek cechuje jednak jedno i to samo: niedostatek może nie talentu, ale czysto rzemieślniczych umiejętności skonstruowania akcji, napisania ciekawych dialogów, precyzyjnego zawiązania (i rozwiązania!) intrygi. Te właśnie mankamenty sprawiły, że nie cieszył się oczekiwanym powodzeniem „Raport Badeni” Krzysztofa Maćkowiaka, twórcy krakowskiego odpowiednika Eberharda Mocka – Gustawa Mahlera (tak, tak – przyp. K. M.), inspektora c.k. policji, w roku 1900 rozpoczynającego dochodzenie dotyczące śmierci warszawskiej studentki, której ciało znaleziono na Błoniach.

U Maćkowskiego nie ma choćby setnej części makabry skumulowanej w powieściach Marka Krajewskiego. Jest za to humor, u Krajewskiego gość niezwykle rzadki. Krzysztof Maćkowski dokonał zresztą prostego zabiegu, sięgając po prasę z epoki i cytując z niej co ciekawsze kawałki bądź też – częściej – tworząc na ich kanwie udane podróbki. Oto, dla przykładu, fragment jednego z felietonów otwierających „Raport Badeni”, zatytułowany „Uprawianie form”:„Dziś z samego rana, kiedy zbliżało się na jutrznię u sióstr norbertanek, na pastwiskach Błoń doszło do zdarzenia rodzącego niepokój na przyszłe miesiące. Zastaliśmy tam towarzystwo z Sokoła, które, znudzone uprawianiem dotychczasowych form kultury gimnastycznej, wzięło się za grę w gałę. (...) A mało to miejsc, gdzie państwo z Krakowa mogą kulturę uprawiać? Niechże policja coś z tym zrobi, bo wszyscy chłopi zaniepokojeni, a święta za życia królowa Jadwiga, która ongiś na zwyczaj wypasania krów na Błoniach oficjalnie pozwolenie dała, w grobie się musi przewracać. Ładne to czasy nastały!”.

Można tylko ubolewać, że cała książka nie jest utrzymana w podobnej konwencji, powstałaby bowiem wdzięczna, zabawna powieść o Krakowie przełomu wieków XIX i XX. Zamysł jednak był taki, by Mahler stał się rywalem Mocka. A to udać się nie mogło.

A czy mogła się udać „Aleja samobójców”? Krajewski przy pomocy Czubaja dowiódł jedynie tego, że nie musi pisać o Wrocławiu i że jest w stanie stworzyć wyrazistego bohatera, jak nadkomisarz Jarosław Pater – hazardzista, kibic piłkarski i purysta językowy. Kwestia językowa nie jest wcale błaha; uważam nawet, że Pater jest pod tym względem bardziej przekonujący od Mocka, cytującego łacińską klasykę na zmianę z rzucanymi w przestrzeń „k...” i „sk...”. Ale wewnętrzne przeciwieństwa Mocka są jego specjalnością, kartą wizytową. Jest cały zbudowany ze sprzeczności. To one go stanowią.

I w tym psychologicznym kontekście Pater jawi się wobec Mocka jak serialowy Banaczek wobec porucznika Columbo. Akcja powieści toczy się w Gdańsku i trójmiejskich okolicach, ale z równym powodzeniem mogłaby zostać umieszczona w każdym innym miejscu. We wrocławskich powieściach topografia decyduje o wszystkim, w „Alei...” – o niczym. Humoru nie znajdziemy ani tam, ani tu. Rzecz jest jak najbardziej współczesna, a rozwojowi akcji towarzyszą zapisy meczów z ostatnich mistrzostw świata w piłce nożnej. O ile jednak futbol z początku wieku XX stanowi literacką atrakcję, o tyle ten z XXI jest antyliteracki. To, o czym wiedzą wszyscy, nie interesuje nikogo.

Ponadto mamy w „Alei...” niemało jazzu i z lekka zarysowany wątek satanistyczny. W sam raz na kryminał, który cieszyć się będzie powodzeniem i o którym zapomnimy zaraz po przeczytaniu. Ale miłośnikom książek Krajewskiego uprzyjemni oczekiwanie na jego wielką książkę. Książkę, na jaką go stać.

10 stycznia trafi do księgarń „Aleja samobójców” Marka Krajewskiego i Mariusza Czubaja, mistrza kryminału – jak z emfazą reklamuje wydawca – i znakomitego znawcy gatunku. Jednocześnie wciąż utrzymuje się wysoka sprzedaż „Dżumy w Breslau”, piątego już tomu powieściowego cyklu Marka Krajewskiego o mrocznych śledztwach prowadzonych w międzywojennym (i wojennym) Wrocławiu przez nadwachmistrza, asystenta, wreszcie radcę i kapitana Eberharda Mocka.

Każda z tych powieści ma swoich zwolenników, fani dyskutują o wyższości „Końca świata...” nad „Widmami...”, „Widm...” nad „Śmiercią...” czy odwrotnie. Po ukazaniu się „Dżumy...” nie wykluczałbym jednak, że pojawią się następne z tym samym bohaterem, którego autor wyraźnie polubił. A czytelnicy zaakceptowali. Czy zresztą mieli inne wyjście?Po „Końcu świata w Breslau” Marek Krajewski wyznał, że obawiał się, iż uznany zostanie za pornografa. Historia sadystycznego seryjnego mordercy, który przy swych ofiarach pozostawia kartki z kalendarza, niewątpliwie mogła szokować. Czy uzasadniona była jednak opinia krytyka, zdaniem którego na każdej stronie tej książki była krew, sperma i gówno? Autor tak skomentował tamto wydarzenie: „Było mi przykro, bo słuchali tego moi rodzice, moja rodzina. Nie podzielam zresztą tej opinii. Bo to nieprawda. Nie na każdej stronie”.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą