Właśnie w Niemczech nauczyłem się asertywności – odmawiać, mówić „nie” grzecznie, ale stanowczo. Wyostrzyłem sobie poczucie szacunku dla samego siebie. Uderzyła mnie kiedyś karykatura w „Süddeutsche Zeitung”. Pośród wielu narodowości był pokazany Polak w dresie i z kierownicą – oczywiście złodziej samochodów. Pomyślałem, że byli i tacy, ale dlaczego nie podkreślamy swojej obecności na innych polach? Niemcy są tolerancyjni, lecz przyzwyczaili się do silnych partnerów. Musimy się tej roli nauczyć, bo Polacy są dumnym narodem, ale sami siebie nie doceniają.
Aktorka Patrycja Ziółkowska zaczęła swoją niemiecką karierę, odmawiając grania polskich sprzątaczek. Teraz gra główne role zarówno w kinie, jak i w teatrze.
Przykład Patrycji jest bardzo dobry. Pracując w Wiedniu, słyszałem, że wiele o niej piszą. Ale czy Polacy o tym wiedzą? Czy podkreślamy, że Agata Buzek ma bardzo mocną pozycję w niemieckim filmie?
Groteskowe w relacjach z Niemcami jest to, że chcąc nie chcąc, wcześniej czy później, zawsze wchodzimy na temat wojny, brniemy w historyczne sprawy. Wypracował pan sobie w Niemczech relacje wolne od takich obciążeń?
Myślę, że tak się stało w wiedeńskim Burgtheater, który do dziś jest ostoją języka niemieckiego, jego narodową sceną. Klaus Bachler, szef teatru, powiedział, że stawia nie tylko na mnie, ale i na Polskę, bo do tej pory na scenie Burga stanęła tylko jedna polska aktorka, Maja Komorowska. Gdy przyjmowano Polskę do Unii, mówiła tam „Inwokację”. Bachler opowiadał mi o swojej babce urodzonej w Prusach Wschodnich, wspominał Erwina Axera – był w Burgtheater jego aktorem – i podkreślał, że Polska ma teraz dużo do powiedzenia w Europie, że nas brakowało. Kładł nacisk na to, że trzeba walczyć z negatywnym stereotypem Polaka. Wcześniej zdarzyła mi się następująca historia. Kierowca polskiego zespołu, mój przyjaciel, Polak, źle zaparkował samochód przed teatrem. Z budynku wyskoczył mężczyzna i zaczął na nas krzyczeć: „Co, nie znacie niemieckiego i chcecie pracować w Burgtheater?”. Zdenerwowałem się, wywiązała się nieprzyjemna pyskówka, w której zdecydowanie broniłem szofera. Po roku mężczyzna, który okazał się brygadzistą sceny, był już największym przyjacielem naszej produkcji. Wykorzystałem ten wątek w „Medei”. Jazon żąda od dzieci, by mówiły wyłącznie po niemiecku. Widownia przyjmowała to z krytycznym pomrukiem. A z postaci rasisty się śmiali. Są otwarci na trudne tematy, dlatego nie można ich pomijać. Trzeba Niemcom dać szansę. I sobie, żeby nas zaakceptowali.
W czasie dyskusji o polskiej dramaturgii w Wiedniu Niemcy mówili, że patrzą na Polskę jak na laboratorium przemian, gdzie pojawi się propozycja dla Europy, nowa idea – nie tylko w sferze teatru.
Kiedy niemieccy krytycy pytali mnie, co możemy dać niemieckiemu teatrowi, kryło się za tym poczucie, że czegoś mu brak. A przecież co roku w Niemczech powstaje 500 produkcji teatralnych. To największy europejski rynek. Ciekawe, że oczekują od nas idei, bo to bardzo niemieckie słowo. No, ale idealizm, który był specjalnością Niemców, wyparował po wojnie. Ciało aktora stało się pustym naczyniem, a powinno być medium duszy. Dlatego w różnych wypowiedziach podkreślano, że niemieckiemu teatrowi potrzebna jest metafizyka i transcendencja. Na pewno jedną z idei może być nasza emocjonalność, naturalność, otwartość. Ciekawe, że austriaccy recenzenci po premierze „Medei” podkreślali, że polski reżyser nie boi się emocjonalności. To, co w Berlinie było krytykowane, w Wiedniu chwalono. Chwalono polskich aktorów w drugim moim wiedeńskim spektaklu „Lew w zimie”, a spodziewałem się pytań, dlaczego nie grają niemieccy.
Może dlatego, że aktorzy zagrali niemieckich zakładników?
To nie tak. Główny bohater, szef finansowego imperium, mówi, że chce się odciąć od swoich korzeni i założyć z Polką nową rodzinę, bo jego własna go zawiodła, okazała się nazbyt pazerna, a on oczekuje ciepła. Myślę, że nakreśliliśmy ciekawą syntezę polskiej emocjonalności i niemieckiej dyscypliny. Polska dusza i niemiecki kościec oraz układ nerwowy – to byłoby idealnie.
Niemcy są tolerancyjni, lecz przyzwyczaili się do silnych partnerów. Musimy się tej roli nauczyć, bo Polacy są dumnym narodem, ale sami siebie nie doceniają
Jak to połączyć, skoro nawet w pana „Medei” tytułowa bohaterka i Jazon zupełnie inaczej rozumieją sprawy Boga, miłości, przysięgi.
W trakcie prób austriaccy współpracownicy pytali, czy naprawdę chcę mówić w spektaklu o Bogu. Odpowiadałem, że tak. Argumentowali, że Boga nie ma. Może dla was nie, ale dla Medei – tak, podkreślałem. I widownia to rozumiała.
Wspominał pan, że w Schaubühne przestraszył się pan gwiazdorstwa i stąd wzięła się koncepcja, by Rozmaitości przechrzcić na TR Warszawa, teatr otwarty na młodych ludzi, działający w całym mieście. Tymczasem sam pan się zdecydował na rolę zagranicznej gwiazdy. Czy nie pora wrócić na Marszałkowską i pracować mozolnie nad spektaklem przez kilka miesięcy?
Mam problem. Wydaje mi się, że przez ostatnie osiem lat dużo dałem Warszawie. Tymczasem władze miasta obiecują stworzyć szanse rozwoju i kończy się na obietnicach. Czujemy się oszukiwani. Nie możemy się rozwijać, bo nie mamy dużej sali. Program TR Warszawa realizowaliśmy poza siedzibą również dlatego, że miał się odbyć jej remont. Nic z tego nie wyszło. Na całym świecie życie teatru planuje się z kilkuletnim wyprzedzeniem – w Warszawie ledwie kilkumiesięcznym. Mamy cztery duże produkcje: „Anioły w Ameryce”, „Don Giovanniego”, „Dybuka” i „Macbetha: 2007”, i nie mamy ich gdzie pokazać. A przecież nie robilibyśmy tych spektakli, gdyby nie plany i deklaracje władz miasta o przekazaniu nam nowej przestrzeni. Na piśmie mam co najmniej trzy obietnice w tej sprawie. Niestety, tam, gdzie zaczynaliśmy grać i gdzie była obiecana przestrzeń dla teatru, zazwyczaj powstają apartamentowce. Mój zastępca Tomasz Janowski żyje jeszcze nadzieją na zmianę, ja straciłem wiarę. Po premierze w Burgtheater mam zaproszenia od wielu europejskich scen. W Wiedniu pytają mnie, kiedy „Lew w zimie” ma przyjechać do Warszawy, bo to koprodukcja i muszą zaplanować terminy. Nie wiem, co im powiedzieć. Skoro władze stolicy podpisały umowę koproducencką, to może one znajdą odpowiedź? W rozpaczy wpadłem na pomysł, żeby robić TR Warszawa poza Polską. To też byłaby promocja Warszawy.
Czy odejście Krzysztofa Warlikowskiego z częścią zespołu aktorskiego zmieni TR Warszawa?
To świadczy o sile tego teatru, naszej sile. Z Rozmaitości wypączkował nowy teatr. Nie było gdzie grać, zaczął się też konflikt ideowy – o rząd dusz. Nie mogliśmy się już dłużej dzielić zespołem. Dobrze się stało.
Nie będzie panu brakowało aktorów, którzy odeszli?
Dla reżysera najważniejsze jest zaufanie. Warlikowski, pracując z aktorami z zespołu, wymagał jasnej deklaracji, po której stronie się opowiadają. Kiedy aktorzy nabrali do niego zaufania, zapragnął mieć ich na wyłączność. Krzysiek nie potrafi się dzielić. Paru aktorów, będąc ciągle w zespole, otwarcie krytykowało moje spektakle i wyrokowało, że jako reżyser się wypaliłem. Zespół teatralny bazuje na wierze i wzajemnym zaufaniu, bez tych wartości mamy do czynienia z kalkulacją artystyczną. Nie brakuje mi ludzi, którzy odeszli. W końcu po trzech latach poczuliśmy ulgę. Ciekawe, że prywatne relacje z tymi aktorami teraz się bardzo poprawiły. Nie zamierzam z nimi pracować – zaufanie do niektórych zaczęło obumierać.
W „Bziku tropikalnym” i „Magnetyzmie serca” ważna była estetyka, gwiazdy – piękne i młode. Teraz interesuje pana chyba bardziej prawda i naturalność.
Rzeczywiście, na początku estetyka była dla mnie ważna. Polacy patrzący na szare, ciemne ulice czekali na piękno w teatrze. Przynajmniej na scenie oglądaliśmy Europę. Ten okres się dla mnie skończył. Najważniejsze jest poszukiwanie prawdy o naturze ludzkiej. Dlatego efekt na premierze nie jest najważniejszy. Wracamy do spraw polsko-niemieckich. Lubię w polskim teatrze to, że spektakle dojrzewają, reżyserzy je dopieszczają, poprawiają. W Berlinie, żeby być na premierze mojego przedstawienia, musiałem kupić wejściówkę za 5 euro, bo po zakończeniu prób jest zwyczaj, że autorzy spektaklu pakują walizki i wyjeżdżają. Nie oglądają swoich teatralnych dzieci. A my nad nimi pracujemy. To też się bierze z naszej emocjonalności.
Ur. w 1968 r. jest dyrektorem artystycznym TR Warszawa, dawniej Rozmaitości. Jego dyrekcja i premiera „Bzika tropikalnego” otworzyły polski teatr na nowe zjawiska społeczne i artystyczne. „Iwona, księżniczka Burgunda” była pierwszym od lat polskim przedstawieniem pokazywanym na festiwalu w Awinionie. Wyreżyserował m.in. „Niezidentyfikowane szczątki”, „Magnetyzm serca”, „Księcia Myszkina”, „4:48 Psychosis ”, „Uroczystość”, „Bash”, „Zaryzykuj wszystko”, „Don Giovanniego”, „Lwa w zimie”. Laureat nagród: im. Swinarskiego, na festiwalach w Opolu i Toruniu, Paszportu „Polityki”. Ostatnio za reżyserię „Medei” w wiedeńskim Burgtheater otrzymał prestiżowe wyróżnienie Nestroy-Preis.