Kilka dni temu brytyjska gazeta “The Times” doniosła, że Watykan ma rehabilitować Marcina Lutra. Dlaczego? Bo, cytuję za “Gazetą Wyborczą”, “Benedykt XVI chce zatrzeć złe wrażenie”, które powstało po jego ostatnich krytycznych wypowiedziach pod adresem innych Kościołów chrześcijańskich. Co więcej - rehabilitacja Lutra ma wpisywać się w szereg działań mających poprawić ortodoksyjny wizerunek papieża.
Okazuje się zatem, że prawowierność jest ostatnią rzeczą, jakiej od papieża oczekują liberalni komentatorzy. Nic dziwnego, że pojawienie się Benedykta XVI w mitrze Piusa IX ściągnęło na niego oskarżenia włoskich watykanologów o to, że stał się “ikoną imperialnego papiestwa”.
Kiedy czytam takie komentarze, uderza mnie całkowite lekceważenie pytania o prawdę religijną i tradycję. Tak jakby w sporze między Lutrem a ówczesnymi jego katolickimi przeciwnikami - o wolną wolę, zasługę, usprawiedliwienie, autorytet, granice jednostkowego sumienia - chodziło o drobiazg bez znaczenia. Jakby cały rozwój doktryny Kościoła, zaczynając od soboru trydenckiego, był zbiorem przestarzałych archiwaliów, a przywiązanie do odziedziczonych formuł i rytuałów przejawem dziwactwa. Ciekawe, że brytyjski komentator nawet nie zadaje sobie pytania, jak na taką rehabilitację zareagowałby Luter, który w ogóle odmawiał papieżowi prawa do rozstrzygania o słuszności wiary chrześcijanina. Podobnie przebiega debata na temat dokonanych przez Benedykta XVI zmian w tradycyjnej wielkopiątkowej modlitwie, z której papież nie usunął - mimo roszczeń rabinów - prośby o nawrócenie żydów.
Z jednej strony krytycy Benedykta XVI przyznają instytucji papiestwa więcej niż sami katolicy - całkowitą wolność w kształtowaniu doktryny, z drugiej zaś sprowadzają spór religijny do kwestii zasad dobrego wychowania. W liberalnym świecie religia ma wyłącznie budować mosty i poprawiać samopoczucie, reszta się nie liczy. Całe szczęście, że Benedykt XVI takiej roli grać nie zamierza.