Nigdy nie wiadomo, co zostanie przez ludzi potraktowane poważnie, a co nie. Profesor Daniel Pipes zapełnił całą grubą książkę („Conspiracy”, u nas wydana jako „Potęga spisku”) przykładami różnych paranoicznych teorii spiskowych, które wywarły ważki wpływ na dzieje, skłaniając ku fiksacji nawet najtęższe umysły minionych epok. A i tak nie opisał wszystkiego.
Na przykład, nie napisał Pipes o powieściach sir Edwarda Bulwer-Lyttona, swego czasu równie popularnego jak dziś Dan Brown. Sir Edward budował zresztą swą popularność w podobny sposób – chwytał modny akurat temat i obudowywał go wątkami, które publiczność zawsze lubi; na przykład największą sensację archeologiczną swych czasów skonsumował bestsellerowym romansidłem „Ostatnie dni Pompei”. Ale nie to był jego największy sukces, tylko dzieło wstydliwie dziś zapomniane, jako że na wskroś rasistowskie: „Rasa, która nadejdzie” z roku 1871. Zgrabnie łączyło ono zainteresowania ówczesnych arystokratycznych elit Wschodem, okultyzmem, Atlantydą i w ogóle wszystkim, co tajemnicze, splatając je w jedną spójną historię, z gatunku tych, które logicznie wyjaśniają wszystko. Przed laty zamieszkali na Ziemi przedstawiciele doskonałej, kosmicznej rasy, niejacy Ariowie. Niestety, z czasem do ich szlachetnej krwi domieszała się krew podlejsza, nie bez starań zdegenerowanych ras, na czele z Żydami, by doskonałość zepsuć i splugawić. Na nic jednak zdadzą się knowania, bo głęboko pod Himalajami czuwają Mahatmowie, długowieczni Ariowie czystej krwi, przechowujący kosmiczne dziedzictwo, by zaaplikować je ludzkości ponownie, gdy do tego dojrzeje.
Fabułka zainspirowała równie dziś zapomnianą mistyczkę, która mniej więcej w tym samym czasie podbijała amerykańskie salony, przedstawiając się jako rosyjska arystokratka madame Blavatsky. Madame, w istocie Hahn (co jest w całej historii szczególną ironią), była dla amerykańskiej socjety tym, kim Rasputin dla Romanowów; przypominała go zresztą w niechęci do mydła i wszelkiej dbałości o siebie. Pozostaje wielką tajemnicą ludzkości, dlaczego tego pokroju brudne prymitywy mamroczące jakieś szamańskie brednie mają moc zniewalania intelektualnych elit, w każdym razie rozwinięte tezy z popularnej powieści zebrane przez mistyczkę w dwóch opasłych tomach wróciły do Europy jako zaoceaniczne objawienie, tłumaczące całe ludzkie dzieje walką o odzyskanie czystości rasy zapoczątkowanej przez kosmicznych Ariów, przeciwko usiłującym bezpowrotnie ją zniszczyć rasom zdegenerowanym.
Jeśli dodam, że nauki madame Blavatsky, tyleż antysemickie, co dowartościowujące rasę germańską, szczególną popularność zdobyły sobie w Austrii i Niemczech, to nie będę już musiał czytelnikowi tłumaczyć, po co Heinrich Himmler słał ekspedycje badawcze w Himalaje i dlaczego uczył członków SS, że walka, którą toczą, trwa od zarania ludzkości.
O okultystycznym świrze Hitlera i jego wesołej kompanii – Zakonie Germańskim, Stowarzyszeniu Thule czy instytucie Ahnenerbe – napisano sporo. Warto dodać jedną ciekawostkę: tak jak Stalin Łysenkę, tak Hitler miał swego astronoma Hörbigera, twierdzącego, że centrum wszechświata stanowi Lód, będący źródłem vrillu, przenikającej wszystko Mocy (też wymyślonej przez sir Edwarda, a dziś znanej też fanom „Gwiezdnych wojen”). Ariowie, przodkowie Aryjczyków, z rasą germańską na czele, są zaś pod owej lodowej mocy szczególną opieką. Kto wie, czy szaleństwo Hitlera, który rzucił swą armię na Rosję zupełnie nieprzygotowaną na tamtejsze mrozy, nie wzięło się z przekonania, że potomkom Ariów pod opieką kosmicznego Lodu zima zaszkodzić nie może?