Żeby nie było wątpliwości: byłem i jestem za ujawnianiem agentów Służby Bezpieczeństwa. Byłem i jestem za lustracją. Jednak od początku lat 90. uważałem, że lustracja bez dekomunizacji jest pozbawiona sensu i – prędzej czy później – skończy się chaosem. Tak jak to się dzieje teraz, gdy ludzi, którzy z własnej woli przez długie lata z zaangażowaniem współpracowali z SB, stawia się w jednym rzędzie z tymi, którzy z różnych powodów, najczęściej szantażowani lub zastraszani, godzili się na rozmowy z przedstawicielami peerelowskich służb. Nie orientując się w konsekwencjach: rejestracji w aktach, pseudonimach, jakie im nadawano, oraz przypisaniu statusu tajnego współpracownika.
Aby dopowiedzieć tę myśl: od początku lat 90. należałem do krytyków grubej kreski powszechnie rozumianej jako odpuszczenie win polskim komunistom. Dlatego należałem do tych, którzy opowiadali się za rozliczeniem przeszłości w jakiś – oczywiście – cywilizowany sposób. A przede wszystkim, co wydawało się oczywiste i konieczne, za pozbawieniem ludzi współpracujących przez długie lata z towarzyszami radzieckimi możliwości zajmowania publicznych stanowisk w niepodległym kraju.
Niestety, stało się jak się stało i sytuację mamy dziś taką, że z jednej strony były prezydent i były komunista, może nazwać Instytut Pamięci Narodowej Instytutem Narodowego Kłamstwa, a z drugiej strony ogłasza się publicznie agentami i pozbawia honoru ludzi, dla kultury polskiej w najwyższym stopniu zasłużonych.
W tej chwili, jak się zdaje, chodzi już tylko o przywrócenie właściwych proporcji: o wyraźne określenie, kto tak naprawdę odpowiada za kilkudziesięcioletnie zniewolenie, prześladowania i zapaść cywilizacyjną – komuniści polscy czy ich agenci? Pytania te nie są bezzasadne : opinia publiczna w Polsce w ciągu ostatnich paru lat bardziej zajęta była „listą Wildsteina”, oskarżeniami wysuwanymi wobec Lecha Wałęsy i hierarchów Kościoła niż np. procesem generałów – autorów stanu wojennego.
?