Pełzająca rewolucja brytyjska

David Cameron i Nick Clegg należą do niezbyt licznego kręgu zawodowych polityków, którzy wyglądają, zachowują się, mówią jak normalni ludzie

Publikacja: 05.06.2010 00:32

David Cameron i Nick Clegg

David Cameron i Nick Clegg

Foto: Reuters

Ostatnia prawdziwa rewolucja w Wielkiej Brytanii miała miejsce 200 lat temu i była przemysłowa. A jednak każdy współczesny lider brytyjski staje wobec wyzwania „rewolucyjnej” zmiany. Trend wyznaczyła Margaret Thatcher i utrzymał Tony Blair. Po latach taczeryzmu i blairyzmu w Wielkiej Brytanii po prostu nie wypada przejmować władzę bez zapowiedzi całościowych rewolucyjnych zmian, które mają przeorać kraj jak długi i szeroki. Zwycięzcy majowych wyborów – konserwatysta David Cameron i Nick Clegg z Partii Liberalno-Demokratycznej – stanęli wobec trudnego dylematu. Żaden z nich nie ma do zaproponowania rewolucji. Co więcej, ich dotychczasowe programy w zasadzie wykluczały współpracę w zasadniczych punktach. Dodatkowo obaj szczerze się nie lubili i nie kryli tego. Czego jednak nie robi się dla dobra kraju?

[srodtytul]Mniej państwa[/srodtytul]

36-stronicowa umowa koalicyjna zawarta po wyborach zmieniła się pod koniec maja w ogłoszony przez królową legislacyjny program rządu zakładający uchwalenie 22 ustaw w ciągu najbliższych 18 miesięcy. Według autorów i sporej części mediów program zakłada – tak, zgadli państwo! – rewolucję w systemie funkcjonowania brytyjskiego państwa i sprawowania władzy.

Ironia jest tylko częściowo na miejscu. Jeśli nowej koalicji uda się przeprowadzić program reform, życie Brytyjczyków rzeczywiście ulegnie poważnej zmianie, zwłaszcza na poziomie relacji przeciętnych ludzi z władzą. Po 18 latach rządów torysów i następnych 13 laburzystów (obie rewolucje głosiły pochwałę indywidualizmu i społeczeństwa obywatelskiego) Wielka Brytania jest dziś krajem nadmiernie scentralizowanym z milionami ludzi zatrudnionych w urzędach państwowych i długiem publicznym rzędu greckiego. Najważniejszym punktem programu koalicji konserwatywno-liberalnej jest „oddanie władzy ludziom”. Owszem, samo hasło niewiele znaczy, dzisiaj wszyscy zapowiadają oddawanie władzy, jednak w wypadku nowego brytyjskiego rządu przepisuje się na konkretne projekty ustaw.

Rząd Camerona i Clegga umożliwi tworzenie szkół poza kuratelą państwa. Powstaną zakładane przez rodziców wolne szkoły na wzór szwedzki, w których rodzice będą mieli wpływ na program nauczania i np. kary stosowane wobec niezdyscyplinowanych uczniów. Władze lokalne dostaną większe uprawnienia w sprawie polityki mieszkaniowej i planowania zabudowy terenów. Rozważane jest przekazanie części wpływów z podatków dochodowych władzom lokalnym. Priorytety policji będą ustalane na poziomie lokalnym przez lokalnych komisarzy. Pacjenci, lekarze i administratorzy szpitali będą mieli więcej do powiedzenia w sprawie funkcjonowania służby zdrowia. Żadne dalsze uprawnienia dotyczące Brytyjczyków nie zostaną przekazane Brukseli bez uprzedniego referendum. Londyn nie przyjmie euro w dającej się przewidzieć przyszłości.

To elementy „oddawania państwa w ręce obywateli”, czyli w efekcie odwracanie trendu centralizacji władzy w urzędach Whitehallu, który kształtował lata rządów laburzystów. Dodajmy do tego zniesienie kilku szczególnie niepopularnych projektów poprzedniego rządu, zwłaszcza rezygnację z wprowadzenia dowodów osobistych czy zmniejszenie ilości kamer kontrolujących Brytyjczyków w miejscach publicznych i ograniczanie czasu przechowywania próbek DNA osób nieskazanych wyrokiem sądu – i mamy program rzeczywistego zmniejszenia wpływu instytucji państwowych na życie przeciętnych obywateli.

Problemy z realizacją tego typu programu są dwa. Ilustracją pierwszego jest fakt, że Tony Blair proponował coś podobnego już w 1997 roku. Po dwóch latach zrezygnował ze względu na nieprawdopodobny opór urzędników oraz nierówną skuteczność reform. Przekazywanie uprawnień władzy centralnej i lokalnej zwykłym obywatelom, rodzicom i firmom prywatnym prowadzi – owszem, do wzrostu konkurencji – ale również rodzi ryzyko stworzenia dwutorowej edukacji czy służby zdrowia: dla elit i biednych.

Drugi problem jest taki, że „ograniczanie państwa” może oznaczać polepszenie jakości rządzenia, ale nie oznacza oszczędności. W planach Camerona i Clegga są elementy gwarantujące oszczędności, np. uwarunkowanie wypłacania zasiłków od chęci podjęcia pracy przez bezrobotnego, jednak równocześnie pojawiają się kosztowne zapowiedzi budowy szybkich połączeń kolejowych i przywrócenie zależności między wysokością pensji i przyszłą emeryturą pracownika. Całość propozycji wydatków państwa, które zakładają oszczędności na poziomie ponad 6 miliardów funtów, pod koniec czerwca przedstawi nowy kanclerz skarbu George Osborne w projekcie budżetu.

[srodtytul]Stworzeni dla siebie[/srodtytul]

Zasadnicze pytanie, które stawiają sobie dziś Brytyjczycy, brzmi: jak długo przetrwa koalicja? Głosy arcysceptyków zapowiadających niemal natychmiastowy upadek rządu są przesadne. Cameron i Clegg są w istocie politykami bardzo podobnymi w stylu, a co ważniejsze – rozumiejącymi, że koalicja przetrwa tylko wtedy, gdy obie partie dostaną to, na czym im najbardziej zależy. To dlatego program zakłada ustępstwa silniejszego partnera w sprawie reformy wyborczej – torysi zgodzili się na referendum w sprawie odejścia od systemu większościowego i wprowadzenia tzw. systemu alternatywnego, wzmacniającego liberałów. Nie ustąpili w najważniejszych kwestiach: ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Zagranicznych, Obrony i Sprawiedliwości znajdą się w ich rękach, co oznacza, że nie będzie liberalizacji polityki wobec przestępców, zbliżenia z Europą, abolicji dla nielegalnych imigrantów, redukcji wydatków na wojsko. Te wszystkie flagowe propozycje liberałów odchodzą na półkę. Dla wielu wyborców Clegga może to oznaczać zdradę, której się nie wybacza. Gdy skończy się chwilowe zauroczenie dostępem do władzy, a zaczną nieuniknione trudności związane z cięciami budżetowymi, być może wielu wyborców liberałów przejdzie na stronę Labour, zwłaszcza jeśli na czele partii stanie młody, charyzmatyczny odnowiciel w rodzaju Davida Millibanda albo Eda Ballsa.

Jednak wcale nie musi tak być. Pokusa władzy może być dla liberałów przynętą nie do pogardzenia. Jeśli koalicja będzie funkcjonowała sprawnie, brytyjscy wyborcy mogą się przyzwyczaić do podziału władzy i zaakceptować system koalicji rządowych, co w Wielkiej Brytanii jeszcze dwa miesiące temu wydawało się nie do pojęcia, a w innych krajach europejskich jest oczywistością. Pamiętajmy również, że w ostatnich wyborach liberałowie zdobyli tylko nieznacznie więcej głosów niż poprzednio (23 procent). Skuteczne rządzenie może oswoić elektorat z obecnością trzeciej siły u władzy i na dłużej zmienić rozkład brytyjskiego elektoratu.

Być może koalicja nie przetrwa planowanych pięciu lat (jednym z elementów reformy konstytucyjnej jest ustalenie stałego czasu kadencji i odejście od dotychczasowej zasady, w ramach której premier mógł rozpisać wybory, kiedy było to dla niego wygodne). Różnice między obu partiami są wyraźne, zwłaszcza w podejściu do Europy czy kwestiach obronnych. Jednak w istocie żadnej z partii nie zależy na szybkich wyborach. Cięcia budżetowe będą trudne do przełknięcia dla elektoratu i zanim Brytyjczycy nie zauważą ich pozytywnych skutków, rząd będzie unikał kolejnej weryfikacji nastrojów.

Jednak największym spoiwem koalicji mogą się okazać jej liderzy. W istocie David Cameron i Nick Clegg są dla siebie stworzeni. Nie chodzi wyłącznie o podobne korzenie rodzinne czy wykształcenie zdobyte w elitarnych prywatnych szkołach. Cameron i Clegg należą do niezbyt licznego kręgu zawodowych polityków, którzy wyglądają, zachowują się, mówią jak normalni ludzie. Obaj mają silne i udane małżeństwa, brak w nich widocznych urazów i chorej ambicji, które charakteryzowały np. Gordona Browna czy Tony'ego Blaira.

Robią wrażenie ludzi, dla których posiadanie władzy nie jest jedynym sensem życia, ale zawodem. Obaj są też ludźmi politycznego centrum – niewykluczone, że w wielu kwestiach programowych Clegg i Cameron są bliżsi sobie niż wielu politykom z własnych partii. Jeśli złożyć ich dwóch w jedną całość – a przecież to właśnie się stało po zawarciu umowy koalicyjnej – wizerunek brytyjskiej polityki nabiera zupełnie nowych cech.

Czy oznacza to kolejną brytyjską rewolucję? Jeśli już, to pełzającą, taką, której skutki poznajemy po czasie, bez gigantycznych bitew, zakulisowych zbrodni i zjadanych dzieci. David Cameron i Nick Clegg na pewno pójdą na taką wersję historii.

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał