Ostatnia prawdziwa rewolucja w Wielkiej Brytanii miała miejsce 200 lat temu i była przemysłowa. A jednak każdy współczesny lider brytyjski staje wobec wyzwania „rewolucyjnej” zmiany. Trend wyznaczyła Margaret Thatcher i utrzymał Tony Blair. Po latach taczeryzmu i blairyzmu w Wielkiej Brytanii po prostu nie wypada przejmować władzę bez zapowiedzi całościowych rewolucyjnych zmian, które mają przeorać kraj jak długi i szeroki. Zwycięzcy majowych wyborów – konserwatysta David Cameron i Nick Clegg z Partii Liberalno-Demokratycznej – stanęli wobec trudnego dylematu. Żaden z nich nie ma do zaproponowania rewolucji. Co więcej, ich dotychczasowe programy w zasadzie wykluczały współpracę w zasadniczych punktach. Dodatkowo obaj szczerze się nie lubili i nie kryli tego. Czego jednak nie robi się dla dobra kraju?
[srodtytul]Mniej państwa[/srodtytul]
36-stronicowa umowa koalicyjna zawarta po wyborach zmieniła się pod koniec maja w ogłoszony przez królową legislacyjny program rządu zakładający uchwalenie 22 ustaw w ciągu najbliższych 18 miesięcy. Według autorów i sporej części mediów program zakłada – tak, zgadli państwo! – rewolucję w systemie funkcjonowania brytyjskiego państwa i sprawowania władzy.
Ironia jest tylko częściowo na miejscu. Jeśli nowej koalicji uda się przeprowadzić program reform, życie Brytyjczyków rzeczywiście ulegnie poważnej zmianie, zwłaszcza na poziomie relacji przeciętnych ludzi z władzą. Po 18 latach rządów torysów i następnych 13 laburzystów (obie rewolucje głosiły pochwałę indywidualizmu i społeczeństwa obywatelskiego) Wielka Brytania jest dziś krajem nadmiernie scentralizowanym z milionami ludzi zatrudnionych w urzędach państwowych i długiem publicznym rzędu greckiego. Najważniejszym punktem programu koalicji konserwatywno-liberalnej jest „oddanie władzy ludziom”. Owszem, samo hasło niewiele znaczy, dzisiaj wszyscy zapowiadają oddawanie władzy, jednak w wypadku nowego brytyjskiego rządu przepisuje się na konkretne projekty ustaw.
Rząd Camerona i Clegga umożliwi tworzenie szkół poza kuratelą państwa. Powstaną zakładane przez rodziców wolne szkoły na wzór szwedzki, w których rodzice będą mieli wpływ na program nauczania i np. kary stosowane wobec niezdyscyplinowanych uczniów. Władze lokalne dostaną większe uprawnienia w sprawie polityki mieszkaniowej i planowania zabudowy terenów. Rozważane jest przekazanie części wpływów z podatków dochodowych władzom lokalnym. Priorytety policji będą ustalane na poziomie lokalnym przez lokalnych komisarzy. Pacjenci, lekarze i administratorzy szpitali będą mieli więcej do powiedzenia w sprawie funkcjonowania służby zdrowia. Żadne dalsze uprawnienia dotyczące Brytyjczyków nie zostaną przekazane Brukseli bez uprzedniego referendum. Londyn nie przyjmie euro w dającej się przewidzieć przyszłości.
To elementy „oddawania państwa w ręce obywateli”, czyli w efekcie odwracanie trendu centralizacji władzy w urzędach Whitehallu, który kształtował lata rządów laburzystów. Dodajmy do tego zniesienie kilku szczególnie niepopularnych projektów poprzedniego rządu, zwłaszcza rezygnację z wprowadzenia dowodów osobistych czy zmniejszenie ilości kamer kontrolujących Brytyjczyków w miejscach publicznych i ograniczanie czasu przechowywania próbek DNA osób nieskazanych wyrokiem sądu – i mamy program rzeczywistego zmniejszenia wpływu instytucji państwowych na życie przeciętnych obywateli.