Walka z cieniem

Publikacja: 25.06.2010 11:04

Dom Mariusza Wilka w Kondzie Biereżnej nad jeziorem Oniego

Dom Mariusza Wilka w Kondzie Biereżnej nad jeziorem Oniego

Foto: Rzeczpospolita, MW Mariusz Wilk

Red

[srodtytul]6 maja[/srodtytul]

To chyba przychodzi z wiekiem, że coraz bardziej lubię się wałęsać, nie wstając z fotela – jak dziś. Pole poczerniałego lodu na Oniego rozmywa się w lila mgle za oknem (...tamtego brzegu Wielkiej Zatoki nie widać), czajki kreślą na nim białe hieroglify, u pomostu szura śryż, a do rytmu kołyszą mnie Herbie Hancock i Norah Jones, Tina Turner, Joni Mitchell i Leonard Cohen. Zali można wybrać lepszą kompanię dla wałęsy?

Mistrz Kong uczy, że droga wiedzie nas z pustki do pustki. To jak ten drugi brzeg Wielkiej Zatoki we mgle. Jakby go wcale nie było. Jedynie na Północy można tego doświadczyć w pełnej krasie. Bardziej egzaltowanie wyraziła się amerykańska pisarka Annie Dillard: „Jałowy pejzaż północny sprzyja oczyszczeniu i przygotowaniu duszy na przyjęcie boskiej epifanii”.

Siedząc w swoim fotelu nad Oniego, mogę obserwować w bocznych oknach przemijanie pór roku i wałęsać się do woli po Labradorze lub po Buriacji nieśpiesznie, wydeptując w słowach stare ścieżki i nowe lektury. Mogę podążać śladami Rilkego po Rosji albo Majnowa po Karelii i Obonieżu. Mogę się cofnąć do prababki Matyldy i do wojen indiańskich pod śliwą, lekce sobie ważąc prawa czasu przeszłego... Wystarczy ująć parę zdarzeń z różnych epok w jednym zdaniu, by zaistniały współcześnie.

Nasza prawdziwa włóczęga przez życie odbywa się w głąb, często wracając do źródeł, natomiast obecny szpan na turystykę, zwłaszcza wśród starzyków – pogoń za namiastką, nowinką czy fotką – dowodzi niedojrzałości. Jakby nie pojęli, mimo siwizny, że wszystkiego i tak nie zdążą. Stąd pośpiech.

Ot, choćby Kapuściński. Po co mu tropa Malinowskiego na starość, kiedy swoich miał więcej? Do końca nie potrafił stanąć. Zatrzymać się! A przecież marzył w „Lapidarium V” o klasztornej celi na schyłek życia. I co?

Po cóż przemieszczać się w przestrzeni, narażając na znój i koszty, jeśli można powałęsać się w czasie – wedle rytmu krwi i tam-tamów wspomnień – gdzie słowa poniosą.

[srodtytul]10 maja[/srodtytul]

W przyrodzie czasami tak bywa, przed chwilą kogoś jadłeś, a tu ciebie zjedli. Podczas spaceru znalazłem na Jelniaku ostatki jastrzębia. Na tle sepiowej palety – od jasnej, nieomal słomianej, do brudnego odcienia torfu – garstka jastrzębich kości lśniła jak drewienka wybielone słońcem. Wokoło krzątały się mrówki.

Wieczorem zajrzał Denisenko z Ust-Jandomy. Chce u nas postawić inkubator na gęsi. Za prąd płaci rybą i kozim mlekiem, wygodne dla obu stron. Wiktor wczoraj nieco przebrał miarę. W długim płaszczu z czarnej skóry przypominał bohatera jakiegoś nowego ruskiego filmu – „toli Ostrow, toli Pop?”. Nie widzieliśmy się od jesieni, było o czym pomilczeć. Wyszliśmy zapalić.

Z ciemności wybuchnął rechot żab (jakby się „rechnuły” na nasz widok) ze wszech stron i daleko po widnokrąg, który zorzą pałał spod czapy mgły. Echo rechotu pełzło po Oniego i odbijało się od ściany lasu z tamtego brzegu. Żadna bazylika i żadna sala koncertowa nie ma takiej akustyki, bo żaden budowniczy świata nie wykona sklepu z mgły, nie mówiąc o rozmiarach kopuły nad Oniego. Do tamtego brzegu przez Wielką Zatokę cztery wiorsty, a wzdłuż ze 20, jeśli nie więcej. Tysiące żab rechotało, szukając się w mokrej trawie, żeby ujeżdżać jedno drugie przez dwa – trzy tygodnie bez opamiętania... Później droga do posiołka będzie dosłownie usłana trupami rozjechanych par.

– W etom samolotie był kto-nibud iz twoich rodnych?

– Rodnych niet, było paru druzjej.

W nocy na lód jął siąpić deszcz i na jeziorze utworzyła się gąbczasta breja, która tak parowała, aż okna w domu zapotniały od zewnątrz.

[srodtytul]17 maja[/srodtytul]

Po zamieszczeniu kolejnego odcinka „Dziennika północnego” w „Plusie Minusie” dostałem kilka e-maili od czytelników. Pytali, co to jest piesznia? Wspomniałem przy okazji pewnego krytyka, który dworował, że się wygłupiłem w „Domu nad Oniego”, pisząc, że dobry topór wolę niż laptopa. Hm, popróbowałby tutaj pożyć bez kałuna. Lub przezimować bez pieszni.

Piesznia to łom do rozbijania przerębli. Ma żelaźce, niczym oksza, na końcu długiego drąga, lecz w poprzek. Można rozbijać nią lód krótkimi sztychami, nazbyt się nie kłoniąc.

Dzisiaj o nowej pieszni nie ma co marzyć, na wsi kuźni nie ma, a w Pietrozawodsku wytatuowane ekspedientki w sklepie z narzędziami w ogóle nie wiedzą, o co pytam.

Całą jesień molestowałem sąsiadów o piesznię, tentowałem mużyków wódką, nic z tego. Wszyscy bezradnie rozkładali ręce, że nie do zdobycia. Aż tu, dziwo... Pod koniec listopada (a może był to już grudzień) przyjeżdżamy do Kondy, a u progu naszego domu stoi oparta o drzwi solidna piesznia. Kto ją ustawił, tak na widoku, niewiada do dziś?

Siedząc z Martuchą wieczorem u pieczy, w której Natasza dusiła sielawę po polsku (z cebulką i kartoszką), wspomniałem podobne zdarzenie. Ubiegłej wiosny przyjechaliśmy do Kondy Biereżnej na przeloty dzikich gęsi, żabie gody i tajenie lodu na jeziorze. A u progu, w śniegu po szyjkę, czekała na nas butelka włoskiego wina. Długo pozostawało zagadką, skąd się wzięła? Dopiero latem ojciec Nikołaj (Ozolin) się przyznał, że jadąc na Chrzest Pański na Kiży, zajrzał do nas po drodze, żeby mnie z dniem urodzin pozdrowić. Nie zastawszy nikogo, zakopał choć wino. W śniegu butelka nie pęka.

Nazajutrz rano, biegnąc leśnym traktem w stronę Sibowa, spotkałem Piesnina. Jura z niejakim trudem zatrzymał swojego gruchota i przywitał się radośnie, wyjaśniając, że Wala miała parę dni temu urodziny i trzeba przywieźć coś na pochmiel. Po czym zapytał, na jak długo przyjechaliśmy? Kiedy usłyszał, że na całą zimę, to aż wytrzeźwiał, czy nie za zimno dla Martuszy? Jarzębina obrodziła, zima będzie sroga.

– Jesienią podłogi podszyłem i 20 kubów drewna narąbałem – powiedziałem – do wiosny powinno wystarczyć. A jak nie, to jeszcze narąbię.

– No, a co będziecie robić bez telewizora? My z Walą choć seriale oglądamy.

– Życie, Jura, to najlepszy serial. Właśnie zaczęliśmy nowy odcinek „Domu nad Oniego”.

[srodtytul]20 maja[/srodtytul]

Wydawnictwo Czarne zwróciło się do mnie o parę zdań na okładkę (tak zwanego blurba) do „Patologii” Zachara Prilepina. Lubię blurby, bo należy przeczytać całą książkę, żeby napisać raptem dwa – trzy zdania. Idealna proporcja.

Ostatnio wolę czytać, aniżeli pisać. A jeśli pisać, to krótkie formy: SMS, e-mail, blurb... Jednakże Zachar Prilepin w blurbie się nie mieści. Można go skrótem porównać do Gorkiego, ale to banał, wielu rosyjskich krytyków już to zauważyło, powiedzieć, że pisze głównie o miłości, co sam powtarza w wywiadach, to naśladować jego czarny humor, a epatować cyframi nakładów i nagrodami, to oddawać hołd bałwanom. Innymi słowy, Prilepin wymaga całego ustępu dla siebie.

Zachar Prilepin – to pseudonim Jewgienija Nikołajewicza Ławlińskiego, a zarazem jego genialny „megaprojekt”. Wydaje się, że mały Żenia wydumał Zachara jeszcze w wiejskiej szkole (urodził się w siole Iljinka pod Riazaniem...) albo nieco później, szwendając się bez roboty po zaułkach Niżniego Nowogrodu w poszukiwaniu jakiegokolwiek zajęcia. Pracował między innymi jako grabarz, wykidajło w nocnym pubie, pismak w miejscowej gazecie. W końcu wstąpił do OMON i pojechał na ochotnika walczyć z Czeczenami. To był przełom.

Po powrocie z Groznego napisał powieść „Patologie”, która od razu wyniosła go na olimp rosyjskiej literatury lat zerowych XXI wieku i stanął obok Limonowa na czele Partii Narodowo-Bolszewickiej. Obecnie nakłady jego książek osiągają poziom nakładów Wiktora Pielewina, a on sam rozchwytywany jest na prawo i lewo przez media... Wywiadami i publicystyką sierdzi wielu. Feministki drażni, że w ruskim mużyku ceni samoironię, której nie należy mylić z sarkazmem, a w kobiecie – jej babską zagadkę. Innych ultrasów podburza do protestu wyznaniem, że jest wierzącym bolszewikiem i do tego sowieckim nacjonalistą, a na dobitkę utrzymuje, że Związek Sowiecki to jego ojczyzna, bo tam się urodził. Prilepin ma trójkę dzieci i niedużą firmę, w której zatrudnia kilkanaście osób.

Do tej pory opublikował trzy powieści, zbiór opowiadań i dwa tomy publicystyki, dwie antologie światowej klasyki, jedną o wojnie, drugą o rewolucji oraz zbiór wywiadów z rosyjskimi pisarzami „Imieniny serca”. Szczególnie ciekawe są jego powroty do sielskiego dzieciństwa (na przykład w miniaturze „Babuszka, osy, arbuz”), odświeżające nurt tak zwanej wiejskiej prozy w literaturze rosyjskiej, czy też prowincjonalne obrazki smutnych lat 90. ze zbioru opowiadań „Grzech”, najlepszego – według mnie – dzieła Zachara, za które dostał nagrodę „Narodowy bestseller 2008 roku”. Natomiast parę tygodni temu wyszła nareszcie jego długo oczekiwana biografia klasyka sowieckiej prozy Leonida Leonowa „Igra jego była ogromna”. I natychmiast zajęła czołowe miejsca w rankingach sprzedaży.

Ostatnio Prilepin zaskoczył publiczność. W nowej rubryce kolorowego magazynu dla panów „Miedwied’” ujawnił kulisy swojej rozmowy z łotewskimi służbami specjalnymi w sprawie zamachu na generalnego prokuratora Łotwy, w wyniku którego prokurator poniósł śmierć na miejscu, a strzelający do niego z pistoletu zbiegł. Śledztwo od wielu lat drepce w miejscu, choć wszyscy podejrzewają nacbołów, czyli Narodowo-Bolszewicką Partię. Otóż w tej rozmowie Zachar Prilepin się przyznał, że Jewgienij Nikołajewicz Ławliński to jego dawny dziennikarski pseudonim.

[srodtytul]24 maja[/srodtytul]

Leonid Leonow mawiał czasem, że jego dzieło to gmach o dziesięciu piętrach, a krytycy i im podobni ciągle błąkają się po pierwszym. 15 lat po śmierci metra sowieckiej literatury Zachar Prilepin nie tylko opublikował znakomity przewodnik po tym gmachu, lecz pokazał także, co widać z jego okien. Przy tym na wstępie podkreślił, że aby naprawdę zwiedzać Leonowa, trzeba go czytać.

Biografię Leonida Leonowa podpowiedział Zacharowi jego przyjaciel Dima Bykow, sam mający na koncie dwie pozycje w serii „Żyzń zamieczatielnych ludiej”: o Pasternaku i Okudżawie. Zresztą, Priliepina nie trzeba było długo namawiać. Po pierwsze, od dawna wkurzało go, że dzisiejsza biografistyka dzień po dniu odtwarza życie wielu cierpiętników sowieckiego reżimu, którzy wcześniej nierzadko byli jego beneficjantami – Babela, Pilniaka bądź Pasternaka – natomiast pomija twórców typu Leonowa czy Iwanowa, bo uniknęli represji i umarli przy orderach. Po wtóre, widać posłuchał Prochanowa, który mu powiedział, że kto pisze z własnego życia, musi albo wolno pisać, albo szybko żyć, żeby nie nudzić czytelników. Ponieważ do tej pory Zachar czerpał ze swojej biografii obiema garściami i zaczynał już gonić w piętkę, wygląda na to, że książką o Leonowie wziął timeout.

A po trzecie – i kto wie, czy nie najważniejsze – pokazując kunsztową igrę Leonowa z reżimem, Prilepin w pewnym sensie puszcza oko do Jewgienija Ławlinskiego. Leonow całe życie skrywał epizod z młodości, kiedy wraz z ojcem (notabene poetą z kręgu Drożżina, o którym niedawno pisałem...) wydawali w Archangielsku białogwardyjską gazetę, popierającą interwencję Anglików przeciw bolszewikom. Potem, w zamieszaniu wojny domowej, cudem uniknął demaskacji, gorączkowo przenosząc się z miejsca na miejsce, a jeszcze potem, gdy sytuacja w kraju nieco okrzepła – sprawa przyschnęła... Pracując nad biografią Leonowa, Prilepin przeszukał archangielskie archiwa, lecz tam, gdzie spodziewał się znaleźć ślady swojego bohatera, znajdował jedynie strzępki wyrwanych stronic, a zarazem w jego utworach raz po raz zauważa białogwardzistę, który nielegalnie powrócił do kraju (lub z niego nie wyjeżdżał) i starannie wymazuje swoją reakcyjną przeszłość... Zachar nie ukrywa, że ta gra sowieckiego pisarza ze śmiercią, o którą w 37. nieomal się otarł, budzi w nim zachwyt i podnosi poziom adrenaliny we krwi.

Leonid Maksimowicz Leonow urodził się w 1899 roku (był rówieśnikiem Nabokowa) i zmarł w 1994 roku. W jego biografii – jak w lustrze – możemy zobaczyć minione stulecie: końcówkę caratu i agonię imperium, czyli dzieciństwo autora „Borsuków”, w których smacznie opisał zapachy Zaradzia, kupieckiej dzielnicy Moskwy, gdzie się wychowywał u dziadków, rewolucję i wojnę domową, odzwierciedlaną wielokrotnie z obydwu stron, jako że Leonid Maksimowicz najpierw służył w IV Północnym pułku w Archangielsku, a później na ochotnika w Krasnej Armii, zatem lata NEP i ich odblask w świetnym „Złodzieju” (porównywanym przez Prilepina do „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa), ożenek z córką Sabasznikowa, bogatego moskiewskiego kupca, mecenasa i wydawcy, wojaże po Europie z wizytą u Gorkiego w Sorrento, kolektywizację, początek socrealizmu „Nad rzeką Socią” i podróż po Biełomorkanale; niebezpieczną grę ze Stalinem w „Drodze na Ocean” i wielką czystkę śród towarzyszy po piórze (rozstrzelanie przyjaciela Brunona Jasieńskiego), Wielką Wojnę Ojczyźnianą i proces w Norymberdze, na którym był wysłannikiem „Prawdy” i tam widać ostatecznie stracił wiarę w człowieka (zwanego odtąd „człowieczyną” w analogii do mięsa...), po wojnie zaczął szukać sensu w ochronie przyrody i zabytków drewnianej architektury, pisząc „Rosyjski las” (zwiastun ruchu ekologicznego w dzisiejszej Rosji), występując jako deputowany do Rady Najwyższej ZSSR w obronie lasów Karelii i ratując od dewastacji Uspienski sobor w Kondopodze, aż zamilkł na dobre i zajął się ogrodem, budując przez 50 lat Piramidę, przy tym do końca nie wiadomo – dla siebie, czy dla umierającej epoki ją wznosił?

Książka Prilepina jest próbą nowego spojrzenia na epokę, którą do tej pory oglądaliśmy oczami autorów reżimowych albo dysydenckich. Zachar nie należy ani do jednych, ani do drugich. Urodzony w 1975 roku „nie załapał się” na ten podział, dorastał bowiem w okresie rozpadu Związku Sowieckiego, kiedy piewcy reżimu zamilkli (lub wymarli), a dysydentom odbiło z kretesem. Co więcej, ostra walka o przetrwanie w warunkach bandyckiego kapitalizmu i zdziczałej konsumpcji „zresetowała” w mózgach jego pokolenia wszelkie klisze przeszłości (zarówno ze znakiem plus, jak i minus), a kiedy po upływie dwóch dekad obejrzał się za siebie, mógł pisać obraz przeszłości od nowa. „Igra jego była ogromna” to wielkie panneau XX wieku w Rosji.

[srodtytul]9 czerwca[/srodtytul]

Siedzę w Kondzie niczym Konfucjusz, oświecony dyletant. Mistrz Kong nauczał, że wszelka profesjonalna wiedza rozrusza duchową zwartość osobowości (co potwierdza przykład wielu specjalistów od biznesu, sportu, prawa czy nauki...), sam zaś na skłonie lat żył w próżniactwie. To znaczy zajmował się głównie pracą nad sobą: medytacją, walką z cieniem i dbaniem o własne zdrowie.

[srodtytul]6 maja[/srodtytul]

To chyba przychodzi z wiekiem, że coraz bardziej lubię się wałęsać, nie wstając z fotela – jak dziś. Pole poczerniałego lodu na Oniego rozmywa się w lila mgle za oknem (...tamtego brzegu Wielkiej Zatoki nie widać), czajki kreślą na nim białe hieroglify, u pomostu szura śryż, a do rytmu kołyszą mnie Herbie Hancock i Norah Jones, Tina Turner, Joni Mitchell i Leonard Cohen. Zali można wybrać lepszą kompanię dla wałęsy?

Mistrz Kong uczy, że droga wiedzie nas z pustki do pustki. To jak ten drugi brzeg Wielkiej Zatoki we mgle. Jakby go wcale nie było. Jedynie na Północy można tego doświadczyć w pełnej krasie. Bardziej egzaltowanie wyraziła się amerykańska pisarka Annie Dillard: „Jałowy pejzaż północny sprzyja oczyszczeniu i przygotowaniu duszy na przyjęcie boskiej epifanii”.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski