W tym czasie Dzidek, mój wspólnik do sesji egzaminacyjnych, zapoznał mnie z dwoma kolegami z Wydziału Dziennikarskiego. Byli to weseli kompani. Jeden dużo starszy od nas, Janusz, brał udział w powstaniu jako łącznik, z obozu jenieckiego wyzwolili go Amerykanie. Przebywał rok w ich strefie okupacyjnej w Niemczech. Obieżyświat, nastawiony na karierę w dziennikarstwie, marzyła mu się posada korespondenta zagranicznego. Posada, wymieniał to słowo smakowicie. Dużo wiedział o innych czasach niż te, w których żyliśmy. Ciekawie opowiadał. Drugi zaś pochodził z robociarskiej Woli. Pierwszy z rodu na wyższych studiach. Prymitywny, ale ambitny. Też pragnął zrobić karierę wziętego pismaka. Poglądy przekazał mu ojciec, pepeerowiec z czasu okupacji, obecnie któryś tam sekretarz na dzielnicy PZPR. Urodziwy był nad wyraz, blondyn o twarzy cherubina. Chadzaliśmy razem na zabawy do elektryków i telekomu. Uciechą dla nas były próby podrywu dziewczyn przez cherubina z dziennikarki. Co się odezwał, to było jak kulą w płot. Pryskał czar uwodziciela. Na domiar wszystkiego ostatni palec prawej dłoni zdobił mu długi paznokieć jak szpon. Lubił nim dłubać w uchu. Pękaliśmy ze śmiechu. Kpiny znosił cierpliwie. Tadek Skrzypiak. Tak się nazywał.
Tego drugiego, chłopaka z powstania, podejrzewałem o związki z bezpieką. Bardzo to mnie nurtowało. Może była to podejrzliwość bez powodu. Takie robaczywe myślenie obłaziło głowę w tamtych czasach dość często. Nieufność i próba zajrzenia za maskę pozorów. Co skrywa się tam pod spodem?
Sprawy w kraju nabrały burzliwego przyśpieszenia. Nastał rok 1956. Powrót Gomułki z pudła. Uwolnienie prymasa z Komańczy. Rewolucja węgierska. Groźby ze Wschodu. Zerań z Goździkiem. Budapeszt spływa krwią. Cała seria wydarzeń. Uczelniane życie się zagotowało. Wstrząsy zatargały statyczną dotąd społecznością akademicką. Biegaliśmy z wiecu na wiec. Nawet nie szło tu o imponderabilia, sprawy najważniejsze. Najzwyczajniej coś się działo. Gmach trzeszczał. Jakieś niespodziewane prądy przebiegały, wibracja, elektryczność. Słuchaliśmy Gomułki na placu przed pałacem Stalina. Takiego oceanu ludzi nie widziałem nigdy. Toczymy się w masowym pochodzie pod Dom Partii. W miarę zbliżania się tłumu gasną światła w Białym Domu. Jedno po drugim. Na wszystkich piętrach. Wypełniliśmy szczelnie dziedziniec niedostępnego dotąd dla gawiedzi gmachu.
– Gomułka, Gomułka! – chóralne żądanie zobaczenia Władysława Wybawiciela. Takim wydawał się wówczas. Pojawił się wreszcie na balkonie pierwszego piętra. Czy to był Gomułka? Może Ochab, Spychalski, Kliszko. Na pewno ktoś ważny z partyjnej wierchuszki. W ciemności nierozpoznawalny. Nawoływał do spokoju, rozsądku, rozejścia. Ta sylwetka przechylona przez poręcz balkonu wprawiła tłum w zachwyt. Rozległo się tradycyjne „Sto lat!
A potem – „Jeszcze Polska...”, „Boże coś Polskę...”. Wierzyli wtedy ludzie, że gwiazda pomyślności to Gomułka. I wierzyli, że ta gwiazda nie zagaśnie. Czas był wypełniony emocjami. Nocne powroty z manifestacji. Huśtawka nastrojów. Wiara, niewiara. Więcej wiary. W plugawym szynku na peryferiach miasta ktoś wzniósł z nagła toast za Gomułkę. Powszechny aplauz. Wszyscy szkło w górę. Tylko dwóch nie spełniło patriotycznego obowiązku. Pogrążeni we własnych sprawach, zagadani. Nie usłyszeli wezwania. Potraktowano ich jako renegatów, zaprzańców, sowieckich pachołków. Posypały się obelgi. Kilku bardziej zapalczywych z pięściami do nich. Zapewne to byli niewinni ludzie. Padli ofiarą pomyłki. Podchodziliśmy pod Żerań. Robotnicy pozdrawiali nas, studentów z prawdziwą sympatią. Żerań to była twierdza odradzającej się wolności. Stąd rozbrzmiewał głos rozeźlonego ciężkimi warunkami materialnymi proletariatu. Goździk prawdziwym ludowym trybunem. Budził wiele historycznych skojarzeń. Pewien starszy pan, wsparty na bambusowej laseczce, snuł porównanie z insurekcją kościuszkowską i szewcem Kilińskim, Konopką. Otaczali go zasłuchani słuchacze. Rozmawiali ludzie wszędzie. W sklepach, tramwajach, autobusach. Na ulicach. W poczekalniach lekarskich. Otworzyły się usta. Były to litanie skarg skrzywdzonych, poniżonych, boleśnie poranionych. Osobiste splatało się z ogólnym. Wybuchała wściekłość, nienawiść. Emocje pobudzała mniej lub więcej dostępna wiedza o tajnym referacie Chruszczowa, zatytułowanym „O kulcie jednostki i jego następstwach”, ujawniającym ogrom zbrodni Stalina. Krążyły ponure opowieści o tym, co robił. Dzierżyński to małe piwo w porównaniu z ludojadem z Kaukazu!