Rok 1956 w oczach Marka Nowakowskiego

Dziennik podróży w przeszłość (8)

Publikacja: 30.10.2010 01:01

W tym czasie Dzidek, mój wspólnik do sesji egzaminacyjnych, zapoznał mnie z dwoma kolegami z Wydziału Dziennikarskiego. Byli to weseli kompani. Jeden dużo starszy od nas, Janusz, brał udział w powstaniu jako łącznik, z obozu jenieckiego wyzwolili go Amerykanie. Przebywał rok w ich strefie okupacyjnej w Niemczech. Obieżyświat, nastawiony na karierę w dziennikarstwie, marzyła mu się posada korespondenta zagranicznego. Posada, wymieniał to słowo smakowicie. Dużo wiedział o innych czasach niż te, w których żyliśmy. Ciekawie opowiadał. Drugi zaś pochodził z robociarskiej Woli. Pierwszy z rodu na wyższych studiach. Prymitywny, ale ambitny. Też pragnął zrobić karierę wziętego pismaka. Poglądy przekazał mu ojciec, pepeerowiec z czasu okupacji, obecnie któryś tam sekretarz na dzielnicy PZPR. Urodziwy był nad wyraz, blondyn o twarzy cherubina. Chadzaliśmy razem na zabawy do elektryków i telekomu. Uciechą dla nas były próby podrywu dziewczyn przez cherubina z dziennikarki. Co się odezwał, to było jak kulą w płot. Pryskał czar uwodziciela. Na domiar wszystkiego ostatni palec prawej dłoni zdobił mu długi paznokieć jak szpon. Lubił nim dłubać w uchu. Pękaliśmy ze śmiechu. Kpiny znosił cierpliwie. Tadek Skrzypiak. Tak się nazywał.

Tego drugiego, chłopaka z powstania, podejrzewałem o związki z bezpieką. Bardzo to mnie nurtowało. Może była to podejrzliwość bez powodu. Takie robaczywe myślenie obłaziło głowę w tamtych czasach dość często. Nieufność i próba zajrzenia za maskę pozorów. Co skrywa się tam pod spodem?

Sprawy w kraju nabrały burzliwego przyśpieszenia. Nastał rok 1956. Powrót Gomułki z pudła. Uwolnienie prymasa z Komańczy. Rewolucja węgierska. Groźby ze Wschodu. Zerań z Goździkiem. Budapeszt spływa krwią. Cała seria wydarzeń. Uczelniane życie się zagotowało. Wstrząsy zatargały statyczną dotąd społecznością akademicką. Biegaliśmy z wiecu na wiec. Nawet nie szło tu o imponderabilia, sprawy najważniejsze. Najzwyczajniej coś się działo. Gmach trzeszczał. Jakieś niespodziewane prądy przebiegały, wibracja, elektryczność. Słuchaliśmy Gomułki na placu przed pałacem Stalina. Takiego oceanu ludzi nie widziałem nigdy. Toczymy się w masowym pochodzie pod Dom Partii. W miarę zbliżania się tłumu gasną światła w Białym Domu. Jedno po drugim. Na wszystkich piętrach. Wypełniliśmy szczelnie dziedziniec niedostępnego dotąd dla gawiedzi gmachu.

– Gomułka, Gomułka! – chóralne żądanie zobaczenia Władysława Wybawiciela. Takim wydawał się wówczas. Pojawił się wreszcie na balkonie pierwszego piętra. Czy to był Gomułka? Może Ochab, Spychalski, Kliszko. Na pewno ktoś ważny z partyjnej wierchuszki. W ciemności nierozpoznawalny. Nawoływał do spokoju, rozsądku, rozejścia. Ta sylwetka przechylona przez poręcz balkonu wprawiła tłum w zachwyt. Rozległo się tradycyjne „Sto lat!

A potem – „Jeszcze Polska...”, „Boże coś Polskę...”. Wierzyli wtedy ludzie, że gwiazda pomyślności to Gomułka. I wierzyli, że ta gwiazda nie zagaśnie. Czas był wypełniony emocjami. Nocne powroty z manifestacji. Huśtawka nastrojów. Wiara, niewiara. Więcej wiary. W plugawym szynku na peryferiach miasta ktoś wzniósł z nagła toast za Gomułkę. Powszechny aplauz. Wszyscy szkło w górę. Tylko dwóch nie spełniło patriotycznego obowiązku. Pogrążeni we własnych sprawach, zagadani. Nie usłyszeli wezwania. Potraktowano ich jako renegatów, zaprzańców, sowieckich pachołków. Posypały się obelgi. Kilku bardziej zapalczywych z pięściami do nich. Zapewne to byli niewinni ludzie. Padli ofiarą pomyłki. Podchodziliśmy pod Żerań. Robotnicy pozdrawiali nas, studentów z prawdziwą sympatią. Żerań to była twierdza odradzającej się wolności. Stąd rozbrzmiewał głos rozeźlonego ciężkimi warunkami materialnymi proletariatu. Goździk prawdziwym ludowym trybunem. Budził wiele historycznych skojarzeń. Pewien starszy pan, wsparty na bambusowej laseczce, snuł porównanie z insurekcją kościuszkowską i szewcem Kilińskim, Konopką. Otaczali go zasłuchani słuchacze. Rozmawiali ludzie wszędzie. W sklepach, tramwajach, autobusach. Na ulicach. W poczekalniach lekarskich. Otworzyły się usta. Były to litanie skarg skrzywdzonych, poniżonych, boleśnie poranionych. Osobiste splatało się z ogólnym. Wybuchała wściekłość, nienawiść. Emocje pobudzała mniej lub więcej dostępna wiedza o tajnym referacie Chruszczowa, zatytułowanym „O kulcie jednostki i jego następstwach”, ujawniającym ogrom zbrodni Stalina. Krążyły ponure opowieści o tym, co robił. Dzierżyński to małe piwo w porównaniu z ludojadem z Kaukazu!

Trochę nadziei zaszumiało w głowach. Może coś się zmieni. Dobre wieści mieszały się ze złymi. Masakra Węgrów w Budapeszcie. Dajemy im krew. Kolejki do dawania krwi dla Węgrów. Podobno Ruscy zbliżają się w stronę Warszawy. Garnizony z Legnicy, Pomorza Zachodniego. I z drugiej, wschodniej strony. Biorą nas w kleszcze. Wzburzenie ogarnia miasto. Wcale nie strach. Pragnienie oporu. Ludzie zbierają się w gromady, wygrażają pięściami. Pada tyle dotąd zakazanych słów. Nie boją się. Spontaniczne zgromadzenia tu i tam z nagła. Stoimy w gęstniejącym tłumie na placu Zawiszy. Krzyczymy: „Rokossowski do Moskwy!” Śpiewamy „Rotę” i „Boże coś Polskę...”. Elektryczne nastroje. Na naszym uniwerku pęka skorupa podległości, strachliwego milczenia. Najlepszy student z roku; najwyższe noty, pochwały za postawę polityczną, nienaganny pod każdym względem, persona hermetyczna i odpychająca – odkrywa się nagle. Chwyta go przemożna potrzeba zwierzeń, ojciec przesiedział dwa lata w więzieniu jako kułak, reakcjonista, związany z partyzantką antykomunistyczną. My z Łomżyńskiego, mówił z dumą, u nas najdłuższy trwał opór, rok temu jeszcze najgorszego ubowca zastrzelili na rynku w biały dzień.

„Ty kułackie nasienie! – śmiejemy się. – Przyczajona czarna reakcjo”.

Razem z nami biega po wiecach, bierze udział w pochodach. Ogarnął go nastrój powszechnego wrzenia. Prawie z dnia na dzień tak się przeistoczył. Wyróżniał się potężnym głosem w wyśpiewywaniu pieśni religijnych i patriotycznych. Był kiedyś ministrantem i znał litanie, nowenny, pieśni maryjne, bogaty repertuar.

Aktywiści ZMP, ideowi gorliwcy, przycichli i przemykali się pod ścianami; spuszczone głowy, spłoszeni i niepewni. Niektórzy próbowali włączyć się w czysty nurt. Coś mówili, że to już najwyższy czas, tak dłużej przecież być nie może. Ci, których podejrzewaliśmy o koneksje z bezpieką, również starali się być z nami. Oburzeni tym, co działo się dotychczas. Twierdzili, że z czystych intencji padli ofiarą wielkiego kłamstwa. Opowiadali się za zmianami. Takim wierzyć w szczerość intencji nie należało. Próbowali dostosować się do zmieniającego się czasu. Nie chcieli odstawać. Może pragnęli bezpiecznie przeczekać. A może sondowali nasze nastroje. Takie otrzymali zadanie. Rozpoznanie ujawniających się antysocjalistycznych elementów.

Widziałem na manifestacji braterstwa z Węgrami, których z pomocą sowieckiej armii doprowadzono do posłuszeństwa, jak wśród zebranych wyłowiono ubeka. Ktoś go rozpoznał. Był katowany przez niego w śledztwie. Ten ubek wznosił najbardziej śmiałe okrzyki przeciw sowieckiej przemocy. Rozpoznany, przykulił się i schował głowę w ramiona. Chciał zwiewać. Dostał wycisk. Właściwie ludzie obeszli się z nim łagodnie. Nie tak jak w Budapeszcie, gdzie dochodziło do krwawych porachunków z awoszami, tamtejszymi ubekami. Rozrywano ich na strzępy. Niektórzy u nas zazdrościli tej swobody samosądów.

Na uczelni kilku ubeckich konfidentów prawie jawnie wytykano. Próbowali się tłumaczyć przymusem, szantażem. Pewien szczególnie wyróżniający się donosiciel został napiętnowany publicznie. Płakał i bił się w piersi. Nie wiadomo czy szczerze.

W tym czasie Dzidek, mój wspólnik do sesji egzaminacyjnych, zapoznał mnie z dwoma kolegami z Wydziału Dziennikarskiego. Byli to weseli kompani. Jeden dużo starszy od nas, Janusz, brał udział w powstaniu jako łącznik, z obozu jenieckiego wyzwolili go Amerykanie. Przebywał rok w ich strefie okupacyjnej w Niemczech. Obieżyświat, nastawiony na karierę w dziennikarstwie, marzyła mu się posada korespondenta zagranicznego. Posada, wymieniał to słowo smakowicie. Dużo wiedział o innych czasach niż te, w których żyliśmy. Ciekawie opowiadał. Drugi zaś pochodził z robociarskiej Woli. Pierwszy z rodu na wyższych studiach. Prymitywny, ale ambitny. Też pragnął zrobić karierę wziętego pismaka. Poglądy przekazał mu ojciec, pepeerowiec z czasu okupacji, obecnie któryś tam sekretarz na dzielnicy PZPR. Urodziwy był nad wyraz, blondyn o twarzy cherubina. Chadzaliśmy razem na zabawy do elektryków i telekomu. Uciechą dla nas były próby podrywu dziewczyn przez cherubina z dziennikarki. Co się odezwał, to było jak kulą w płot. Pryskał czar uwodziciela. Na domiar wszystkiego ostatni palec prawej dłoni zdobił mu długi paznokieć jak szpon. Lubił nim dłubać w uchu. Pękaliśmy ze śmiechu. Kpiny znosił cierpliwie. Tadek Skrzypiak. Tak się nazywał.

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał