Jesień nihilistów

Dziennik podróży w przeszłość (10)

Publikacja: 20.11.2010 00:01

Złoty październik zamienił się w dżdżystą, pochmurną jesień. Euforia niedawnych dni, tygodni kończyła się już. – Znowu przykręcili śrubę – tak mówiono. Rozwiązano redakcję „Po prostu”. Był to tygodnik na miarę nadziei tamtego czasu. Zamieszczano na jego łamach reportaże i artykuły o wyklętych dotąd żołnierzach Armii Krajowej, powrotach Polaków z syberyjskich łagrów. Piętnowano nieprawości systemu. Czytaliśmy z wypiekami na twarzy sprawozdania z procesów rehabilitacyjnych niesłusznie skazanych i więzionych z powodów politycznych. Dowiadywaliśmy się o okrutnych śledztwach. Nazwa tygodnika odpowiadała treści. Po prostu z trudem, jak po grudzie, usiłowano pisać prawdę.

Ale tylko do czasu. Komuniści przystąpili do uderzenia. Uznali, że najwyższy już czas skończyć z rosnącym pragnieniem wolności. W obronie rozwiązanej redakcji czasopisma odbyła się demonstracja na placu przed Politechniką. Byłem wśród tłumu. Wznosiłem okrzyki w obronie „Po prostu”. Odczułem siłę zbiorowości, scalanie się jednostek w masę. Miałem wrażenie nagle odrodzonej jedności. Nie ma jej latami, wszyscy rozproszeni, zastraszeni, zagubieni. Aż naraz jeden wyzwalający sygnał i ludzie się stapiają. Powstaje bryła. Toczy się jak lawina. Nikną wątpliwości, uchodzi strach. Poczułem się jak cząstka ogromu. Nie było żadnego „jak”, byliśmy tylko „my”. Szarżowała na nas milicja, specjalne oddziały, Golędzinów. Napierali brutalnie. Tłum niby gigantyczne zwierzę uginał się od ciosów, cofał, rozpadał. Zaczęliśmy uciekać. Już nie byliśmy razem, każdy ratował się osobno. Tupot podkutych butów pogoni. Dotkliwe razy, jęki, przekleństwa. Wpadaliśmy grupą w przechodnią bramę. Stamtąd na małą, cichą uliczkę. To był łabędzi śpiew Października.

Po Październiku w komisji arbitrażu gospodarczego, gdzie pracowała siostra, przyjęto do pracy dwóch nowych pracowników. Jeden był szefem kontrwywiadu Komendy Głównej AK podczas okupacji – pan Zakrzewski pseudonim Oskar wyszedł na wolność po wieloletnim wyroku zafundowanym przez komunistyczne sądy, uniewinniony w wyniku procesu rehabilitacyjnego. Drugi zaś był wysokim funkcjonariuszem bezpieki zwolnionym z resortu w wyniku czystek spowodowanych „błędami i wypaczeniami” w MBP. Obaj ci panowie spotykali się na korytarzu i wymieniali grzeczne ukłony.

– Specyficzne sympatie – powiedziała siostra.

Temperatura na uniwersytecie opadła. Nie było spontanicznych zebrań, dyskusji, burzliwych sporów. Nijakość i apatia rozpajęczały się ponownie. Wielu moich kolegów spokorniało, wróciły niedawne reguły gry, jednomyślność, aprobata. Starannie wystrzegano się niebezpiecznej szczerości, odżyły klepane chóralnie litanie o przyjaźni ze Związkiem Radzieckim, walce o pokój i solidarności z narodami postępowymi na całym świecie. Nikt już z tych sloganów nie szydził. Minimalizm brał górę. Rozważano praktycznie szansę wyboru drogi po studiach. Adwokatura, sądy, prokuratura, radcostwa, administracja państwowa. Co bardziej praktyczni zapisywali się do partii. – Bez tego ani rusz – rozkładali wymownie ręce.

Usprawiedliwiali się, bąkając, że jednak życie stało się bardziej swobodne, skończył się kult jednostki, zmora kołchozów nie wisi nad rolnictwem, wszechmoc bezpieki ukrócono i tak dalej. Gorliwcy, którzy przycichli na pewien czas, poczuli się na powrót bardzo pewnie. Donosiciele zabrali się do zawieszonej roboty. Nastąpił szybki pierwszy efekt. Rozliczanie przewin dotknęło boleśnie naszego prymusa, który ujawnił się w październikowym zamęcie i dawał wyraz niechęci do socjalistycznego ustroju. Cofnięto mu stypendium, jego przyszłość jako prawie pewnego doktoranta stanęła pod znakiem zapytania. Potrzebne były odstraszające przykłady. Kierownik katedry, niedawno gorliwy stalinista, dawał mu to jasno do zrozumienia. Sam zresztą musiał odreagować swą strachliwą niepewność ideową z ostatnich tygodni. Wykładał z dawną gorliwością i nie pozwalał na żadną samodzielność w myśleniu. Epizod Października rozmył się zupełnie. Jakby niczego takiego nie było.

Zachodziłem niekiedy do starszego kolegi z Włoch, który w oficynie zrujnowanej kamienicy na Miedzianej stworzył warsztat ślusarski. To była jedna z niewielu zdobyczy 1956 roku. Zielone światło, jak mówiono, dla drobnej prywatnej wytwórczości: małe sklepiki, warsztaciki. Kumpel z Włoch naznaczony był mocno doświadczeniem minionych lat. Wywodził się z rodziny warszawskich rzemieślników; rozgoniono ich kilka lat po wojnie. Pozostał z piętnem obcego klasowo reliktu dawnej epoki. Nie dostał się na studia, powołany do karnego, kopalnianego wojska. Próbował teraz odbudować swoje życie, ale był nieufny jak okaleczone zwierzę i nie wierzył w nic. Rozmowy z nim były bardzo pouczające.

Moja przyjaźń z Dzidkiem, wspólnikiem od egzaminów, rozluźniła się znacznie. Obserwowałem, jak rozwija się w nim spryt i dążność do zdobywania pieniędzy. Być może odziedziczył to w genach po przodkach kupcach. Zrobił prawo jazdy i kupiono mu w prezencie za gładkie przechodzenie z roku na rok prawa wysłużoną dekawkę gruchota. Nauczył się nieźle jeździć i dorabiał sobie pod dworcem autobusowym na Żytniej czy w pobliżu bazaru na Pańskiej, zabierając stamtąd objuczone tobołami handlarki. Objawił się w nim żarłoczny zmysł do pomnażania pieniędzy i żywo interesował się posesją dziadka na trasie otwockiej – trzeźwo przewidywał, że jemu nieruchomość przypadnie w spadku. Zaangażował się w związek z dziewczyną z zamożnej prywatnej inicjatywy. Na zimno rozważał wysokość jej ewentualnego posagu. Myślał już więc o budowaniu sobie solidnej przyszłości. Patrzyłem na jego zabiegi z rosnącym poczuciem obcości. Wcale się nie zastanawiałem nad swoją egzystencją pod tym względem. Nazywałem to filisterskim bagniskiem. Poszliśmy więc z Dzidkiem różnymi drogami, one już nie zbiegały się w żadnym punkcie. Nadal nie wiedziałem, co ze mną będzie. Trochę się niepokoiłem. Pozostanę na utrzymaniu rodziców! A im się nie przelewało, dwie nauczycielskie pensje i żadnego zapasu złotych „świnek” w słoiku. Co prawda wymagań szczególnych nie miałem, dotychczas na egzaminy nakładałem granatowy garnitur z matury.

Czasem te rozterki zagłuszałem alkoholem. Dawał złudę siły, miraż wielu możliwości. Na „Dołku” w Polonii, nocnej knajpie półświatka, poznałem efektowną dziewczynę tzw. lekkich obyczajów. Czułem satysfakcję, że jej nie płacę. Dużo rozmawiałem z kryminalistami o złodziejskich zawodach. Dosyć groteskowo wyobrażałem sobie, że pójdę w ich ślady. Na przekór wszystkiemu i wszystkim zostanę wyrzutkiem społeczeństwa. To były mrzonki. Mrzonki i nic więcej. W tym czasie jeden z mojego przestępczego zaplecza, Waldek Wazelina, miał wpadkę. Był włamywaczem, chodzili na komisy. Zrobili kilka udanych skoków. Z okazji tych skoków zaprosił mnie raz do Oazy, wydał huczną popijawę. Wkrótce potem wpadł. Komisy to była państwówka, według kodeksu karnego za zabór mienia państwowego wymierzali większe kary. Dostał pajdę, 15 lat. Wazelina mieszkał z matką, handlarką z bazaru na Pańskiej. Zobaczę go dopiero, powiedzmy, za dziesięć lat!

Zaskakującym doznaniem był powrót na uczelnię Wikinga, Andrzeja, bliskiego kolegi z pierwszego roku, który w pamiętną sobotę zajęć wojskowych przed wymarszem naszej kompanii został aresztowany przez bezpiekę. Po dwóch latach wrócił na wolność. Ucieszyłem się niezmiernie. Odbyliśmy długą rozmowę. Siedział w śledztwie na Rakowieckiej, potem Sztum, Iława, Jaworzno. Brał udział w buntach więźniów, które wybuchały od początku 1956 roku, nasilając się w Październiku. To znaczy używany był do wygaszania ruchawek w oddziałach młodzieżowych. Nawoływał z obozowej radiostacji w Jaworznie do porządku, spokoju i rozwagi. Ceniony przez władzę więzienną za skuteczność. Znał mentalność małolatków, umiał ich przekonać. Spokojny, rzeczowy. Pobłażliwie oceniał, jak to nazwał, błędy swojej młodości. Koniec z urojeniami. Wszelki opór jest daremny. Życie na marginesie mu nie odpowiada. Nie chce być pariasem. Tak mniej więcej mówił. Miał wiele czasu na przemyślenie wyboru drogi. Uświadomiona konieczność. Taki był rezultat jego przemyśleń. Proponowali mu pracę w resorcie więziennictwa. Oficera do spraw wychowawczych. Sprawdził się pod tym względem – wyznał bez cienia żenady. Wybrał jednak powrót na uczelnię. Postanowił się oddać pracy dydaktyczno-naukowej w Katedrze Prawa Pracy. Słuchałem go z rosnącym zdumieniem. Był to cios obuchem w łeb. Przed sobą miałem kogoś zupełnie innego niż ten dawny niezłomny, prostolinijny młodzieniec z patriotyczną gorączką w oczach. Musiał kapować, zdobył tak duże zaufanie. Zaliczyli go do swoich. Obcy człowiek. Janczar. Judasz. Andrzej zwany Wikingiem osiągnął później swoje cele. Doktoryzował się i otworzyła się przed nim kariera naukowa. Fizycznie zmienił się nie do poznania. Rozrósł się, roztył, rysy twarzy mu zgrubiały, łysina zajęła znaczną część czaszki. W niczym nie przypominał młodego zapaleńca z pierwszego roku, naiwnego konspiratora zapatrzonego w tamtych niedościgłych z „Zośki”, „Parasola”, Alka, Rudego i innych. Już znacznie później docierały do mnie wieści o jego mocnej pozycji w hierarchii partyjnej i naukowej na uniwersytecie. Miał opinię człowieka bezpieki, oficera czuwającego nad Wydziałem Prawa. Tak mówiono po kątach. Po zajęciach na uczelni lubił przesiadywać w małym barku w Bristolu. Pił sporo. Pod jego urokiem znalazł się pewien zdolny asystent z Katedry Prawa Karnego. Uczył go Wiking trującej mądrości cynika i nihilisty. Widywałem go czasem. Zupełnie obcy człowiek. Nasze oczy zderzały się i odskakiwały.

Złoty październik zamienił się w dżdżystą, pochmurną jesień. Euforia niedawnych dni, tygodni kończyła się już. – Znowu przykręcili śrubę – tak mówiono. Rozwiązano redakcję „Po prostu”. Był to tygodnik na miarę nadziei tamtego czasu. Zamieszczano na jego łamach reportaże i artykuły o wyklętych dotąd żołnierzach Armii Krajowej, powrotach Polaków z syberyjskich łagrów. Piętnowano nieprawości systemu. Czytaliśmy z wypiekami na twarzy sprawozdania z procesów rehabilitacyjnych niesłusznie skazanych i więzionych z powodów politycznych. Dowiadywaliśmy się o okrutnych śledztwach. Nazwa tygodnika odpowiadała treści. Po prostu z trudem, jak po grudzie, usiłowano pisać prawdę.

Ale tylko do czasu. Komuniści przystąpili do uderzenia. Uznali, że najwyższy już czas skończyć z rosnącym pragnieniem wolności. W obronie rozwiązanej redakcji czasopisma odbyła się demonstracja na placu przed Politechniką. Byłem wśród tłumu. Wznosiłem okrzyki w obronie „Po prostu”. Odczułem siłę zbiorowości, scalanie się jednostek w masę. Miałem wrażenie nagle odrodzonej jedności. Nie ma jej latami, wszyscy rozproszeni, zastraszeni, zagubieni. Aż naraz jeden wyzwalający sygnał i ludzie się stapiają. Powstaje bryła. Toczy się jak lawina. Nikną wątpliwości, uchodzi strach. Poczułem się jak cząstka ogromu. Nie było żadnego „jak”, byliśmy tylko „my”. Szarżowała na nas milicja, specjalne oddziały, Golędzinów. Napierali brutalnie. Tłum niby gigantyczne zwierzę uginał się od ciosów, cofał, rozpadał. Zaczęliśmy uciekać. Już nie byliśmy razem, każdy ratował się osobno. Tupot podkutych butów pogoni. Dotkliwe razy, jęki, przekleństwa. Wpadaliśmy grupą w przechodnią bramę. Stamtąd na małą, cichą uliczkę. To był łabędzi śpiew Października.

Pozostało jeszcze 81% artykułu
Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne