Złoty październik zamienił się w dżdżystą, pochmurną jesień. Euforia niedawnych dni, tygodni kończyła się już. – Znowu przykręcili śrubę – tak mówiono. Rozwiązano redakcję „Po prostu”. Był to tygodnik na miarę nadziei tamtego czasu. Zamieszczano na jego łamach reportaże i artykuły o wyklętych dotąd żołnierzach Armii Krajowej, powrotach Polaków z syberyjskich łagrów. Piętnowano nieprawości systemu. Czytaliśmy z wypiekami na twarzy sprawozdania z procesów rehabilitacyjnych niesłusznie skazanych i więzionych z powodów politycznych. Dowiadywaliśmy się o okrutnych śledztwach. Nazwa tygodnika odpowiadała treści. Po prostu z trudem, jak po grudzie, usiłowano pisać prawdę.
Ale tylko do czasu. Komuniści przystąpili do uderzenia. Uznali, że najwyższy już czas skończyć z rosnącym pragnieniem wolności. W obronie rozwiązanej redakcji czasopisma odbyła się demonstracja na placu przed Politechniką. Byłem wśród tłumu. Wznosiłem okrzyki w obronie „Po prostu”. Odczułem siłę zbiorowości, scalanie się jednostek w masę. Miałem wrażenie nagle odrodzonej jedności. Nie ma jej latami, wszyscy rozproszeni, zastraszeni, zagubieni. Aż naraz jeden wyzwalający sygnał i ludzie się stapiają. Powstaje bryła. Toczy się jak lawina. Nikną wątpliwości, uchodzi strach. Poczułem się jak cząstka ogromu. Nie było żadnego „jak”, byliśmy tylko „my”. Szarżowała na nas milicja, specjalne oddziały, Golędzinów. Napierali brutalnie. Tłum niby gigantyczne zwierzę uginał się od ciosów, cofał, rozpadał. Zaczęliśmy uciekać. Już nie byliśmy razem, każdy ratował się osobno. Tupot podkutych butów pogoni. Dotkliwe razy, jęki, przekleństwa. Wpadaliśmy grupą w przechodnią bramę. Stamtąd na małą, cichą uliczkę. To był łabędzi śpiew Października.
Po Październiku w komisji arbitrażu gospodarczego, gdzie pracowała siostra, przyjęto do pracy dwóch nowych pracowników. Jeden był szefem kontrwywiadu Komendy Głównej AK podczas okupacji – pan Zakrzewski pseudonim Oskar wyszedł na wolność po wieloletnim wyroku zafundowanym przez komunistyczne sądy, uniewinniony w wyniku procesu rehabilitacyjnego. Drugi zaś był wysokim funkcjonariuszem bezpieki zwolnionym z resortu w wyniku czystek spowodowanych „błędami i wypaczeniami” w MBP. Obaj ci panowie spotykali się na korytarzu i wymieniali grzeczne ukłony.
– Specyficzne sympatie – powiedziała siostra.
Temperatura na uniwersytecie opadła. Nie było spontanicznych zebrań, dyskusji, burzliwych sporów. Nijakość i apatia rozpajęczały się ponownie. Wielu moich kolegów spokorniało, wróciły niedawne reguły gry, jednomyślność, aprobata. Starannie wystrzegano się niebezpiecznej szczerości, odżyły klepane chóralnie litanie o przyjaźni ze Związkiem Radzieckim, walce o pokój i solidarności z narodami postępowymi na całym świecie. Nikt już z tych sloganów nie szydził. Minimalizm brał górę. Rozważano praktycznie szansę wyboru drogi po studiach. Adwokatura, sądy, prokuratura, radcostwa, administracja państwowa. Co bardziej praktyczni zapisywali się do partii. – Bez tego ani rusz – rozkładali wymownie ręce.
Usprawiedliwiali się, bąkając, że jednak życie stało się bardziej swobodne, skończył się kult jednostki, zmora kołchozów nie wisi nad rolnictwem, wszechmoc bezpieki ukrócono i tak dalej. Gorliwcy, którzy przycichli na pewien czas, poczuli się na powrót bardzo pewnie. Donosiciele zabrali się do zawieszonej roboty. Nastąpił szybki pierwszy efekt. Rozliczanie przewin dotknęło boleśnie naszego prymusa, który ujawnił się w październikowym zamęcie i dawał wyraz niechęci do socjalistycznego ustroju. Cofnięto mu stypendium, jego przyszłość jako prawie pewnego doktoranta stanęła pod znakiem zapytania. Potrzebne były odstraszające przykłady. Kierownik katedry, niedawno gorliwy stalinista, dawał mu to jasno do zrozumienia. Sam zresztą musiał odreagować swą strachliwą niepewność ideową z ostatnich tygodni. Wykładał z dawną gorliwością i nie pozwalał na żadną samodzielność w myśleniu. Epizod Października rozmył się zupełnie. Jakby niczego takiego nie było.