Ludzie o innych poglądach mówią o sobie z wyraźną niechęcią, jeśli nie czymś więcej. I nie jest to powierzchowne. Pytani przeze mnie rozmówcy z obu stron zwykle szczerze przyznają, że kontakty towarzyskie utrzymują tylko z ludźmi o takich samych poglądach. – Mam przyjaciół tylko wśród konserwatystów. Rodziny zakładamy tylko w swoich kręgach – mówi urzędniczka jednego z ministerstw. – Tak naprawdę jesteśmy dwoma osobnymi narodami, które używają jednego języka i korzystają z tych samych instytucji – stawia radykalną tezę konserwatywny intelektualista, strateg w jednej z rządowych instytucji. Prosi o zachowanie anonimowości. Nazwijmy go Lajos.
[wyimek]Zachodnie media niechętnie wspominają o rządach socjalistów Gyurscanyego, które doprowadziły gospodarkę do ruiny, a Węgrów do głębokiej frustracji[/wyimek]
Wiele osób pytanych przeze mnie o „dwa narody” nie zaprzecza. Większość użyłaby łagodniejszego sformułowania, ale istota rzeczy jest właśnie taka. Obok siebie żyją dwie odrębne grupy, które zupełnie się ze sobą nie porozumiewają.
Z poglądem, że te podziały są niezwykle głębokie, zgadza się nawet wicepremier rządu Tibor Navracsic. – Debaty toczą się u nas wokół symbolicznych treści. I zawsze u nas jest się albo faszystą, albo zdrajcą. Musimy podnieść swój poziom wzajemnej tolerancji – mówi. Ale zaraz dodaje: Muszę przyznać, że jestem bardzo zadziwiony, kiedy słyszę, jak socjaliści pouczają mnie, czym jest demokracja i państwo.
Jego szef Viktor Orban lubi uciszać opozycjonistów z mównicy parlamentu słowami: „Milczcie, nie macie moralnego prawa się wypowiadać”.
Tibor Beres, socjolog z fundacji Autonomia zajmującej się m.in. Romami, mówi: – Ten podział wynika też z głębokich frustracji. Jeśli masz ze sobą problem, nie umiesz sam go rozwiązać, szukasz przyczyn. Wielu Węgrów jest głęboko sfrustrowanych. Ciągle noszą w sobie traumę trianońską – (90 lat temu traktat z Trianon pozbawił Węgrów 2/3 ich terytorium). Wielu żywi przekonanie, że ich kraj powinien być większy. Postrzegają się jako wielkie społeczeństwo, a takim nie są. Szukają więc winnych – tłumaczy liberalny intelektualista.
A jak te korzenie podziału widzą intelektualiści konserwatywni? Oto opowieść „Lajosa”: – Janos Kadar chciał w latach 70. nie tylko rozbić tradycyjne społeczeństwo węgierskie, ale też zbudować nowe. Partia przyjęła specjalny program tworzenia postępowego, nowoczesnego narodu, którego nie będą fascynowały węgierskie tradycje, ale który będzie bawił się na dyskotekach, obozach komunistycznej organizacji młodzieżowej, które ma paszporty i zaopatruje się w niezłych sklepach. I to im wyszło, bo Kadar miał sukcesy. W latach 70. kształtowała się druga świadomość narodowa. Wtedy tworzyły się dwa narody. Jeden wspierany przez państwo (modernistyczny), drugi – tolerowany, bo już nie niszczony, ale spychany na margines i przedstawiany jako zacofany, antymodernistyczny – opowiada.
Kadar odniósł triumf. Te dwa narody żyją do dziś. Patrzą na siebie wrogo, oba sobie nie ufają. Jeden mówi, że ludność Węgier liczy 10 mln, drugi, że 15 mln. Chodzi o pięć milionów Węgrów mieszkających poza granicami państwa, będących przedmiotem politycznej debaty.
[srodtytul]Czyje są Węgry?[/srodtytul]
Pierwszy niekomunistyczny premier Jozsef Antall, kiedy przyszedł do władzy w 1989 roku, był przedstawicielem tego starego, tradycyjnego narodu. Wtedy rozpoczęły się poważne napięcia. Liberalna część społeczeństwa, czy jak chcą konserwatyści – „nowy naród” – była wściekła, że to konserwatyści, czy też „stary naród” przejął władzę. Powstało pytanie, które jest aktualne do dziś: „Kto jest właścicielem Węgier?”.
Geza Jeszenszky w pierwszym rządzie po 1989 roku został ministrem spraw zagranicznych. Pamięta dobrze tamte czasy. Siedzimy w stylowym wielkim mieszkaniu w kamienicy przy placu Franciszkanów. Kiedyś mieszkał tu jego ówczesny szef – Jozsef Antall, Jeszenszky, ożenił się z jego córką. – Tutaj ludzie nie nienawidzili komunizmu tak, jak w innych miejscach obozu. Akceptowali upadek systemu, bo oczekiwali zmian na lepsze.
Przemiana 1989 roku zaszła bardzo łagodnie. Elity się porozumiały, a nie obalały. Tu nie było nawet aksamitnej rewolucji. Nie było najmniejszej debaty nad dekomunizacją. Nie było lustracji. Nie było wstrząsu, żadnego oczyszczenia. Wcześniej nie było tak źle jak u nas, potem wcale nie było dużo lepiej, więc frustracja narastała i narasta.
Jeszenszky przyznaje, że liberałowie, którzy byli przecież w opozycji do reżimu komunistycznego, zaczęli wtedy być postrzegani jak komuniści. – To było niesprawiedliwe, ale tak się stało. I tak ich widzą dziś.
Jego zdaniem to poszło dalej. – Liberałowie po wygranych wyborach poszli razem z komunistami. Wielu intelektualistów miało przyklejoną łatkę Żydów. To stworzyło skojarzenie: komuniści – liberałowie – Żydzi – wielki biznes. Pojawił się niestety antysemityzm.
Tibor Beres: Szukano winnych. Winnymi mogą być np. Żydzi albo Cyganie. Liberałowie z SzDSz byli na początku lat 90. identyfikowani jako partia żydowska.
Jerzy Celichowski, Polak mieszkający od 20 lat na Węgrzech, pracownik jednej z międzynarodowych fundacji: – Polska przeszła trudną i bolesną debatę nad Jedwabnem. Tu podobnej debaty na temat antysemityzmu, rasizmu czy spuścizny po komunizmie wcale nie było.
Tymczasem ciągle wśród miliona Romów narasta nie tylko nędza, ale i agresja. Coraz bardziej daje o sobie znać również agresja tych, którzy Romami pogardzają. – Mam znajomych, z którymi regularnie gram w piłkę – opowiada Beres. – Ludzie z porządnych domów, w miarę zamożni. Gdyby zapytać ich oficjalnie, powiedzieliby, że tak, mamy poważnym problem, zaostrza się bezrobocie i wykluczenie społeczne wśród Romów, trzeba im pomóc. Ale jak wejdą do szatni, mówią, że to bydło, że trzeba ich powywieszać – mówi.
– Na Węgrzech działa 16 grup, z czego 13 oficjalnie, które określamy mianem „grup nienawiści” – mówi Kristof Domina, założyciel Athena Institute, które zajmuje się monitorowaniem ruchów ekstremistycznych, naruszających godność ludzką, atakujących ludzi za ich poglądy religijne, pochodzenie czy rasę.
Dziesięć procent Węgrów popiera dziś oskarżany o antysemityzm Jobbik. Viktor Orban bardzo ostro dystansuje się od tego ruchu, a kwestię poprawy sytuacji Romów uczynił jednym z priorytetów swej prezydencji.
[srodtytul]Jedno wielkie kłamstwo[/srodtytul]
Socjaliści, kiedy przychodzili do władzy w 2002 roku, obiecali bardzo wiele. I co więcej – wiele z tych obietnic spełnili, jak choćby 50-procentowe podwyżki dla budżetówki. Te i inne ruchy doprowadziły finanse państwa do fatalnego stanu. Przez długi czas udawało się jednak ukrywać tę sytuację. Socjaliści wygrali ponownie w 2006 roku. I wtedy na zamkniętym spotkaniu w Osset premier Ferenc Guyrcsany powiedział swoim towarzyszom słynne słowa: „Węgry są spisane na straty. Przez cztery lata nie zrobiliśmy nic. Absolutnie nic. Ostatnie półtora roku czy dwa lata były jednym wielkim kłamstwem. Spierdoliliśmy sprawę i to strasznie. Żaden z europejskich krajów nie zrobił tylu głupstw co my”.
Taśmy z tego spotkania wyciekły. Kiedy w rocznicę zamieszek z 1956 roku Węgrzy wyszli demonstrować, premier, który nie miał zamiaru ustąpić, wysłał przeciw nim policję. Protestujący zostali brutalnie pobici. Od tego momentu zaczęła narastać wściekłość. Popularność socjalistów zjechała błyskawicznie w dół. Na jaw zaczęły wychodzić afery korupcyjne. To wszystko nakładało się na poprzednie napięcia.
Nawet przeciwnicy Fideszu przyznają dziś, że socjaliści rozwalili wszystko, co było do zepsucia.
– Socjaliści nie mają żadnej wiarygodności – mówi Beres. I zaraz dodaje: – Ale Fidesz robi teraz, co chce. To jest groźne. Wszędzie wsadzają swoich ludzi. Jest bardzo wielu ludzi z drugiego rzędu, których Orban musi nakarmić. Swoim dają pracę i dobre pozycje. Nie słuchają nikogo, ani opozycji, ani krytyków z zewnątrz. Idą jak taran. To pierwszy krok do dyktatury – mówi Tibor.
Konserwatywny intelektualista „Lajos”: – Fidesz wygrał, zdobył 2/3 miejsc w parlamencie, ale nie wygrał ostatecznie. Udało się masy przeciągnąć na naszą stronę, ale trzeba to zrobić na trwałe. Trzeba zbudować te masy, stworzyć klasę średnią. Dlatego wzmacniamy rodziny – mówi.
Charakterystyczne jest, że choć w zachodnich koncernach jest coraz więcej węgierskich specjalistów, na czele wielu zachodnich firm działających na Węgrzech pracuje często jeszcze wielu cudzoziemców.
– To jest też walka między naszymi dwoma narodami. Orban podjął polityczną decyzję. Chce wesprzeć „nasz naród”, bo to my jesteśmy dziś biedniejsi, to nasze małe firmy padały. W wielkich firmach pracują „ich ludzie” – mówi Lajos.
O to toczy się walka. Obie grupy, środowiska czy quasinarody mają swoje elity, swoje media. Te elity biją się o poparcie mas. O to, czyje będą Węgry. Walka jest bezwzględna.
Ale Robert Braun przypomina, że ten głęboki podział dotyczy jednak przede wszystkim inteligencji.
– Węgry to kraj „swing voters” – łatwo zmieniających poglądy wyborców. Węgrzy kochali już Guyrcsanyego, był ich synem, obiecał im wiele. Ale nie mógł spełnić większości obietnic, więc go całkowicie odrzucili. Dziś Węgrzy kochają Orbana, bo opowiedział im o wielkiej rewolucji. Ale obiecał im za wiele. On nie jest w stanie tego wszystkiego zrobić, jest skazany na porażkę – mówi z przekonaniem Braun.
To opinia człowieka, który był i pewnie pozostanie po drugiej stronie. Ale nie należy jej lekceważyć. Bo rzeczywiście Viktor Orban obiecał bardzo dużo. To prawda, stara się realizować obietnice, robi nawet więcej, niż obiecał. Pędzi jak rakieta. Ale nie unika błędów. Pełnia władzy nie sprzyja jasnemu widzeniu i dobrej ocenie sytuacji. Jeśli węgierski przywódca nie zauważy tego, może wypaść z zakrętu.