Reportaż Igora Jankego o reformach Viktora Orbana na Węgrzech

Węgierski premier zamierza dokończyć rewolucję społeczną, jakiej jego zdaniem nie było po 1989 roku. Żaden inny polityk w Europie nie budzi dziś albo respektu, albo przerażenia swoim radykalizmem

Publikacja: 15.01.2011 00:01

„Nadszedł czas!” to jedno z haseł Fideszu (na zdjęciu Viktor Orban w po wygranych wyborach w kwietni

„Nadszedł czas!” to jedno z haseł Fideszu (na zdjęciu Viktor Orban w po wygranych wyborach w kwietniu 2010 r.)

Foto: AFP

„The winner takes it all” – w jednej z budapeszteńskich knajpek słychać starą piosenkę ABBY o tym, że zwycięzca bierze wszystko. Przeciwnicy Viktora Orbana nie mogą pogodzić się z tym, że po przytłaczającym zwycięstwie w wyborach wiosną ubiegłego roku przywódca Fideszu przejmuje każdą instytucję w swoim zasięgu i realizuje w ostrym tempie rewolucyjne reformy. – Rozumiem, że oni wygrali z taką przewagą, ale czy muszą zagarniać wszystko, jak w tej piosence? – pyta retorycznie 30-letnia Kornelia, analityk polityczny z Budapesztu.

Viktor Orban uważa, że po 1989 roku na Węgrzech tak naprawdę nie nastąpiła prawdziwa zmiana. I chce przeprowadzić ją teraz. To ma być prawdziwa rewolucja społeczna, a jednym z celów jest budowa nowej węgierskiej klasy średniej. Chce oddać Węgrom ich godność, dumę i dostatnie życie. Nie ma drugiego polityka i drugiego państwa w Europie, które zdecydowałoby się na tak ambitny radykalny, ale i ryzykowny plan. Orban budzi zachwyt i nienawiść, szacunek, respekt i przerażenie. Nikt jednak nie zaprzecza jednemu – to niezwykle zdolny i doświadczony polityk.

Tibor Beres, socjolog: Na początku lat 90. Fidesz był rewolucyjnym ugrupowaniem. Wielu ludzi obawiało się wtedy nawet ich słuchać. Odwiedzaliśmy z Viktorem wioskę, która słynęła z tego, że była bardzo komunistyczna. Baliśmy się, co tam się stanie. Przyszedł tłum ludzi po to, by nas atakować. Ten tłum krzyczał, był przeciwko Orbanowi. Viktor zaczął mówić bezpośrednio do kilku z nich, tych najgłośniejszych. W pół godziny miał całą salę za sobą. Zobaczyłem wtedy, że on może zrobić z ludźmi wszystko – opowiada. – Jest logiczny, niezwykle inteligentny, ma dobrą pamięć, jest świetny w debatach – mówi Beres, który dwa lata później opuścił Fidesz, kiedy partia zaczęła się zmieniać. Dziś jest jego przeciwnikiem, ale dalej twierdzi, że Orban to nieprawdopodobnie zdolny polityk.

[srodtytul]Król Viktor[/srodtytul]

To zdarzenie miało miejsce 20 lat temu. Orban do dziś nie stracił swoich talentów. Zdobył za to doświadczenie i nauczył się politycznej gry. Zachodni liderzy patrzą na niego z nieufnością, ale też zapewne z zazdrością. Żaden przywódca w Europie nie dysponuje takim poparciem społecznym, nie ma tak komfortowej sytuacji w układzie władzy.

Nie ma też nikogo na kontynencie, który stale powiększa i tak już znaczną władzę. – Gdyby mógł się ogłosić królem, pewnie by to zrobił – przyznaje nawet jeden z jego zwolenników.

Kiedy pytam kogoś o Orbana, temperatura rozmowy niemal zawsze się podnosi. Wśród Węgrów premier rządu wywołuje ogromne emocje. Uwielbienie i nienawiść. Zsolt Janosi zakładał w 1989 roku węgierski związek zawodowy Solidarność, jeździł do Polski jako delegat. Dziś pracuje w garażu śródmiejskiego biurowca. – Wiadomo, co Orban chce zrobić. Próbuje odbudować tożsamość Węgrów, którą zniszczyli komuniści. Wraca węgierska świadomość. Moi koledzy widzą w nim zbawcę Węgier – mówi.

– Węgry nareszcie mają prawdziwego przywódcę – przekonuje Tamas, budapeszteński urzędnik.

Wśród przeciwników Fideszu już samo podejrzenie o to, że mogę sympatyzować z „nimi”, wywołuje reakcję. – Pracuję dla dziennika „Rzeczpospolita” – przedstawiam się pewnemu znanemu biznesmenowi, z którym rozmawiam w jego biurze położonym w małym pałacyku. – A, to ta gazeta, która broni Orbana? – od razu spoczęło na mnie oskarżycielskie spojrzenie.

– Nie mogę słuchać Orbana, to okropny demagog. Po prostu doprowadza mnie do szału – przekonuje Krisztina, subtelna doktorantka lingwistyki. – Orban robi pierwsze kroki w kierunku dyktatury. Teraz wszędzie wsadzają swoich ludzi – mówi Tibor Beres.

Prawda jest taka, że Fidesz zdobył w najzupełniej demokratycznych wyborach dwie trzecie miejsc w parlamencie, co jest sukcesem niespotykanym w Europie. Po wyborach samorządowych partia Orbana zdobyła też niemal wszystkie samorządy. Miarą sukcesu jest to, że po raz pierwszy od 20 lat wygrała w liberalnym Budapeszcie. To tak, jakby w Warszawie wygrał dziś PiS.

Prawdą jest też to, że dziś trudno znaleźć instytucję, której jeszcze nie przejęli ludzie Fideszu. Czy chodzi o media, czy o administracje państwową, czy jakikolwiek urząd, na który rządzący mają wpływ. Wprowadzają wielkie reformy, ale też obsadzają swoim ekspertami, znajomymi, ciotkami i braćmi wszystkie możliwe urzędy.

– Dziwi mu się pan? Oni czasem idą za daleko, zapędzają się, ale też trzeba ich zrozumieć. Przez ostatnie osiem lat byli wszędzie gnojeni. Nieustanna krytyka w mediach, ich ludzie byli wyrzucani ze wszystkich instytucji, pozbawiani wpływów i pieniędzy – tłumaczy dyplomata jednego ze środkowoeuropejskich państw. – Po przegranej w 2002 roku zrozumiał, że bez wsparcia mediów na Węgrzech nie da się nic zrobić. I zaczął o nie walczyć. Nie miał innego wyjścia.

[srodtytul]Zdziwienie Zachodu[/srodtytul]

Ale zachodni dziennikarze, biznesmeni i politycy nie mogą się nadziwić. Budapeszt był jednym z ich ulubionych miejsc w Europie. Piękne budynki, szykowne ulice, fantastyczne knajpki, luksusowe hotele największych sieci. To tu chcieli w ostatnich latach mieszkać zachodni menedżerowie. Zachodnie koncerny dostawały łatwo wszelkie udogodnienia i ulgi. I nagle – taka rewolucja. Powtarzają wszędzie opinie o rodzącej się dyktaturze i antyrynkowych działaniach rządu.

I choć w niektórych zarzutach jest coś na rzeczy, to – co podkreślają komentatorzy i dyplomaci bardziej życzliwi Orbanowi – jest też wiele niezrozumienia wynikającego z braku wiedzy o kontekście, w jakim działa rząd Fideszu i znajomości całego planu reform rządowych.

Zachodnie media niechętnie wspominają o rządach socjalistów Gyurcsanyego, które doprowadziły gospodarkę do ruiny, a Węgrów do głębokiej frustracji. Nie piszą o rozplenionej korupcji, układach, kłamstwach, jakie fundowała społeczeństwu poprzednia ekipa. Nie pamiętają, jak cztery lata temu policja brutalnie tratowała ludzi, którzy manifestowali oburzeni wypowiedziami socjalistycznego premiera. Nie wspominają o biedzie, która na Węgrzech jest coraz bardziej realnym problemem.

Dziennikarze, którzy wpadają na chwilę do zaprzyjaźnionych redakcji, nie widzą tych innych Węgier. Na przedmieściach ludzie mieszkają w znacznie gorszych mieszkaniach, w metrze i autobusach tłum wcale nie jest ubrany w markowe ciuchy. Część pięknych śródmiejskich kamienic zaczyna się sypać od środka. Wielu ludziom nie starcza do końca miesiąca, na wschodzie kraju biedę widać gołym okiem. Coraz więcej ludzi traci pracę, nie ma z czego spłacać zaciągniętych kredytów. Frustracja społeczna, wynikająca zresztą nie tylko z kiepskiej sytuacji ekonomicznej, jest ogromna. Duża część społeczeństwa czuje się oszukana.

[srodtytul]Na skargę do Brukseli[/srodtytul]

Orban chce stawić temu wszystkiemu czoła. Napiera jak taran. Czasem – jak uważają jego krytycy – zapędza się zdecydowanie za daleko. Wprowadził ustawę medialną, ograniczył uprawnienia Trybunału Konstytucyjnego, wszedł w spór z Narodowym Bankiem Węgier, któremu ograniczył finansowanie i obniżył (bardzo wysokie) wynagrodzenia członów zarządu. Nie boi się wejść w konflikt z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, jeśli uzna, że jego działania nie są w interesie Węgier, czy realizowanego przezeń planu. Nie ma problemu, by twardo odpowiadać na krytykę ze strony przywódców wielkich europejskich państw.

Awanturę na cały świat - poniekąd moim zdaniem słusznie - wywołała ustawa o mediach, która oddaje wielką władzę w ręce zdominowanej przez ludzi Fidesz Rady Mediów. – W tym przypadku nie chodzi o media, tylko o politykę – mówi Robert Braun, strateg polityczny, właściciel firmy marketingowej, były doradca socjalistycznego premiera Gyurcsanego. – To jest fragment jego długofalowego planu ponownego przeprowadzenia „nieudanej” transformacji. Cokolwiek stanie na drodze do realizacji tego planu – on to zmiecie, nieważne, czy to będzie zgodne z prawem, czy nie. Wszystkie działania są podporządkowane jego celowi. Jeżeli prawo stanie na drodze, usunie je lub zmieni, łącznie z konstytucją. Media są tylko jednym elementem całej układanki – opisuje.

Biznesmeni, zachodni przywódcy i dyplomaci są Orbanem jednocześnie zafascynowani i obawiają się go. – On kłamie, przekręca dane ekonomiczne, jego reforma nie może się udać – mówi mi w prywatnej rozmowie jeden z ważniejszych zachodnich dyplomatów w Budapeszcie. Nie jest to odosobniony głos. Prawdą bowiem jest, że socjalistyczny premier Gyurcsany doprowadził finanse państwa do ruiny, ale już drugi („techniczny”) rząd socjalistów zniwelował deficyt budżetowy z 9,3 do 3,8 procent, o czym Orban nie lubi wspominać.

Z czego wynika niechęć przedstawicieli Zachodu? Za rządów socjalistów mieli tu cudowne życie, warunki, jakich nie mogli mieć nigdzie indziej. Teraz wszyscy są wściekli na podatek kryzysowy, który dotknął wielkie firmy z branży telekomunikacyjnej, energetycznej i sieci handlowe. Faktyczna likwidacja OFE uderzyła w wielkie spółki ubezpieczeniowe jeszcze bardziej niż w Polsce.

Ludzie z wielkich koncernów, czując, że ich interesy są zagrożone, przekonują dziennikarzy, że Orban im szkodzi, skarżą się swoim ambasadorom i politykom w macierzystych krajach. Ci wywierają presję na Komisję Europejską, . Z kolei węgierscy socjaliści swoimi kanałami uruchamiają zachodnią lewicę, której przedstawiciele mówią publicznie, że trzeba się zastanowić, czy Węgrzy są godni tego, by przewodzić przez pół roku Europie.

[srodtytul]Anomia i rak[/srodtytul]

Ludzie Orbana mówią wprost: – Nie możemy ludziom fundować kolejnych obciążeń, bo w ostatnich latach to oni ciągle musieli zaciskać pasa – przekonuje mnie wicepremier Tibor Navracsic, jeden z głównych mózgów ekipy Fideszu, gdy przyjmuje mnie wczesnym rankiem w swoim gabinecie w jednym z pierwszych dni węgierskiej prezydencji.

Wielki plan Orbana to nie tylko chęć ekonomicznego postawienia kraju na nogi. To chęć dokonania wielkiej zmiany społecznej. Rząd prowadzi szereg działań mających odbudować klasę średnią, wzmocnić tych, których pozycja przez lata stale się pogarszała podczas gdy zachodnie koncerny miały ogromne ułatwienia, Gyurcsany doprowadził wiele małych firm do upadku.

Wicepremier Navracsic: – Chcemy, żeby nasze społeczeństwo było wolne, otwarte i silne. A jak jest dziś? Spójrzmy na statystyki dotyczące zdrowotności społeczeństwa. Choroby, które wynikają z anomii społecznej, ze stanu niepewności i zagubienia, przekładają się na śmiertelność w skali poszczególnych osób. Chodzi nie tylko o depresję czy poczucie samotności, lecz także o raka i choroby serca. To społeczeństwo cierpi na wiele chorób. A jeśli społeczeństwo będzie silniejsze, to silniejsze będą małżeństwa, rodziny, silniejsze będą kręgi przyjaciół. Kiedy ludzie będą mogli normalnie żyć, mieć pieniądze na każdy dzień tygodnia, wtedy społeczeństwo stanie się silniejsze emocjonalne – twierdzi wiceszef rządu.

Rząd Orbana, co często pomijają nieprzychylne mu zagraniczne media, chce wzmocnić w bardzo konkretny sposób słabe części węgierskiego społeczeństwa. Jak? Przez wprowadzenie podatku liniowego na poziomie 16 procent oraz znaczących prorodzinnych ulg podatkowych. Od każdego dziecka podatnik odpisuje sobie 10 000 forintów miesięcznie od podatku (nie od podstawy opodatkowania). W przypadku większej ilości dzieci ta kwota rośnie. W praktyce przeciętnie zarabiający Węgier z trójką dzieci może nie płacić podatku.

W najbliższych miesiącach ma zostać wprowadzony plan istotnych udogodnień dla małych i średnich przedsiębiorstw. Duże ulgi podatkowe, ułatwienia przy starcie, pomoc w zdobywaniu funduszy unijnych. Jednocześnie zaczęto reformę administracji, wkrótce w ślad za tym ma pójść reforma edukacji i służby zdrowia. To zmiany bardzo poważne i radykalne. W przekonaniu ekspertów rządowych mają nie tylko rozkręcić węgierską gospodarkę, ale też doprowadzić do zmian społecznych. Do tego – jak mówią rządzący – że Węgrzy poczują się silniejsi i bardziej pewni siebie. Ciekawe, jak często słyszę w Budapeszcie o braku pewności siebie, depresji i dumie narodowej.

– To mu się nie uda. Bo zachodnie firmy przestaną inwestować – przepowiada zachodni dyplomata. W podobnym tonie wypowiada się Kornelia Magyar, analityk polityczny z Magyar Progressive Institute. – Rozmawiałam z przedstawicielami wielu firm. Mówili, że podatek kryzysowy na trzy lata jakoś przełkną, ale jeśli rząd przedłuży jego funkcjonowanie, ich działalność tu przestanie się opłacać – mówi.

[srodtytul]Dwa narody[/srodtytul]

Działania Orbana wywołują wrzenie. Węgry nie są dziś letnie. Społeczeństwo jest podzielone jak chyba żadne inne w Europie. Podział jest bardzo głęboki i nie wynika on tylko z oceny obecnej ekipy rządzącej. Tu nie ma ocen pośrednich. W każdej rozmowie o polityce czuć ogromne emocje nieporównywalne z polskimi, nawet tymi po 10 kwietnia 2010 r. Osią nie jest podział na polityków i ludzi, lecz na „porządnych Węgrów” i „liberałobolszewików” – jak chcą jedni, lub na „faszystów” i „normalnych ludzi” – jak chcą drudzy.

Ludzie o innych poglądach mówią o sobie z wyraźną niechęcią, jeśli nie czymś więcej. I nie jest to powierzchowne. Pytani przeze mnie rozmówcy z obu stron zwykle szczerze przyznają, że kontakty towarzyskie utrzymują tylko z ludźmi o takich samych poglądach. – Mam przyjaciół tylko wśród konserwatystów. Rodziny zakładamy tylko w swoich kręgach – mówi urzędniczka jednego z ministerstw. – Tak naprawdę jesteśmy dwoma osobnymi narodami, które używają jednego języka i korzystają z tych samych instytucji – stawia radykalną tezę konserwatywny intelektualista, strateg w jednej z rządowych instytucji. Prosi o zachowanie anonimowości. Nazwijmy go Lajos.

[wyimek]Zachodnie media niechętnie wspominają o rządach socjalistów Gyurscanyego, które doprowadziły gospodarkę do ruiny, a Węgrów do głębokiej frustracji[/wyimek]

Wiele osób pytanych przeze mnie o „dwa narody” nie zaprzecza. Większość użyłaby łagodniejszego sformułowania, ale istota rzeczy jest właśnie taka. Obok siebie żyją dwie odrębne grupy, które zupełnie się ze sobą nie porozumiewają.

Z poglądem, że te podziały są niezwykle głębokie, zgadza się nawet wicepremier rządu Tibor Navracsic. – Debaty toczą się u nas wokół symbolicznych treści. I zawsze u nas jest się albo faszystą, albo zdrajcą. Musimy podnieść swój poziom wzajemnej tolerancji – mówi. Ale zaraz dodaje: Muszę przyznać, że jestem bardzo zadziwiony, kiedy słyszę, jak socjaliści pouczają mnie, czym jest demokracja i państwo.

Jego szef Viktor Orban lubi uciszać opozycjonistów z mównicy parlamentu słowami: „Milczcie, nie macie moralnego prawa się wypowiadać”.

Tibor Beres, socjolog z fundacji Autonomia zajmującej się m.in. Romami, mówi: – Ten podział wynika też z głębokich frustracji. Jeśli masz ze sobą problem, nie umiesz sam go rozwiązać, szukasz przyczyn. Wielu Węgrów jest głęboko sfrustrowanych. Ciągle noszą w sobie traumę trianońską – (90 lat temu traktat z Trianon pozbawił Węgrów 2/3 ich terytorium). Wielu żywi przekonanie, że ich kraj powinien być większy. Postrzegają się jako wielkie społeczeństwo, a takim nie są. Szukają więc winnych – tłumaczy liberalny intelektualista.

A jak te korzenie podziału widzą intelektualiści konserwatywni? Oto opowieść „Lajosa”: – Janos Kadar chciał w latach 70. nie tylko rozbić tradycyjne społeczeństwo węgierskie, ale też zbudować nowe. Partia przyjęła specjalny program tworzenia postępowego, nowoczesnego narodu, którego nie będą fascynowały węgierskie tradycje, ale który będzie bawił się na dyskotekach, obozach komunistycznej organizacji młodzieżowej, które ma paszporty i zaopatruje się w niezłych sklepach. I to im wyszło, bo Kadar miał sukcesy. W latach 70. kształtowała się druga świadomość narodowa. Wtedy tworzyły się dwa narody. Jeden wspierany przez państwo (modernistyczny), drugi – tolerowany, bo już nie niszczony, ale spychany na margines i przedstawiany jako zacofany, antymodernistyczny – opowiada.

Kadar odniósł triumf. Te dwa narody żyją do dziś. Patrzą na siebie wrogo, oba sobie nie ufają. Jeden mówi, że ludność Węgier liczy 10 mln, drugi, że 15 mln. Chodzi o pięć milionów Węgrów mieszkających poza granicami państwa, będących przedmiotem politycznej debaty.

[srodtytul]Czyje są Węgry?[/srodtytul]

Pierwszy niekomunistyczny premier Jozsef Antall, kiedy przyszedł do władzy w 1989 roku, był przedstawicielem tego starego, tradycyjnego narodu. Wtedy rozpoczęły się poważne napięcia. Liberalna część społeczeństwa, czy jak chcą konserwatyści – „nowy naród” – była wściekła, że to konserwatyści, czy też „stary naród” przejął władzę. Powstało pytanie, które jest aktualne do dziś: „Kto jest właścicielem Węgier?”.

Geza Jeszenszky w pierwszym rządzie po 1989 roku został ministrem spraw zagranicznych. Pamięta dobrze tamte czasy. Siedzimy w stylowym wielkim mieszkaniu w kamienicy przy placu Franciszkanów. Kiedyś mieszkał tu jego ówczesny szef – Jozsef Antall, Jeszenszky, ożenił się z jego córką. – Tutaj ludzie nie nienawidzili komunizmu tak, jak w innych miejscach obozu. Akceptowali upadek systemu, bo oczekiwali zmian na lepsze.

Przemiana 1989 roku zaszła bardzo łagodnie. Elity się porozumiały, a nie obalały. Tu nie było nawet aksamitnej rewolucji. Nie było najmniejszej debaty nad dekomunizacją. Nie było lustracji. Nie było wstrząsu, żadnego oczyszczenia. Wcześniej nie było tak źle jak u nas, potem wcale nie było dużo lepiej, więc frustracja narastała i narasta.

Jeszenszky przyznaje, że liberałowie, którzy byli przecież w opozycji do reżimu komunistycznego, zaczęli wtedy być postrzegani jak komuniści. – To było niesprawiedliwe, ale tak się stało. I tak ich widzą dziś.

Jego zdaniem to poszło dalej. – Liberałowie po wygranych wyborach poszli razem z komunistami. Wielu intelektualistów miało przyklejoną łatkę Żydów. To stworzyło skojarzenie: komuniści – liberałowie – Żydzi – wielki biznes. Pojawił się niestety antysemityzm.

Tibor Beres: Szukano winnych. Winnymi mogą być np. Żydzi albo Cyganie. Liberałowie z SzDSz byli na początku lat 90. identyfikowani jako partia żydowska.

Jerzy Celichowski, Polak mieszkający od 20 lat na Węgrzech, pracownik jednej z międzynarodowych fundacji: – Polska przeszła trudną i bolesną debatę nad Jedwabnem. Tu podobnej debaty na temat antysemityzmu, rasizmu czy spuścizny po komunizmie wcale nie było.

Tymczasem ciągle wśród miliona Romów narasta nie tylko nędza, ale i agresja. Coraz bardziej daje o sobie znać również agresja tych, którzy Romami pogardzają. – Mam znajomych, z którymi regularnie gram w piłkę – opowiada Beres. – Ludzie z porządnych domów, w miarę zamożni. Gdyby zapytać ich oficjalnie, powiedzieliby, że tak, mamy poważnym problem, zaostrza się bezrobocie i wykluczenie społeczne wśród Romów, trzeba im pomóc. Ale jak wejdą do szatni, mówią, że to bydło, że trzeba ich powywieszać – mówi.

– Na Węgrzech działa 16 grup, z czego 13 oficjalnie, które określamy mianem „grup nienawiści” – mówi Kristof Domina, założyciel Athena Institute, które zajmuje się monitorowaniem ruchów ekstremistycznych, naruszających godność ludzką, atakujących ludzi za ich poglądy religijne, pochodzenie czy rasę.

Dziesięć procent Węgrów popiera dziś oskarżany o antysemityzm Jobbik. Viktor Orban bardzo ostro dystansuje się od tego ruchu, a kwestię poprawy sytuacji Romów uczynił jednym z priorytetów swej prezydencji.

[srodtytul]Jedno wielkie kłamstwo[/srodtytul]

Socjaliści, kiedy przychodzili do władzy w 2002 roku, obiecali bardzo wiele. I co więcej – wiele z tych obietnic spełnili, jak choćby 50-procentowe podwyżki dla budżetówki. Te i inne ruchy doprowadziły finanse państwa do fatalnego stanu. Przez długi czas udawało się jednak ukrywać tę sytuację. Socjaliści wygrali ponownie w 2006 roku. I wtedy na zamkniętym spotkaniu w Osset premier Ferenc Guyrcsany powiedział swoim towarzyszom słynne słowa: „Węgry są spisane na straty. Przez cztery lata nie zrobiliśmy nic. Absolutnie nic. Ostatnie półtora roku czy dwa lata były jednym wielkim kłamstwem. Spierdoliliśmy sprawę i to strasznie. Żaden z europejskich krajów nie zrobił tylu głupstw co my”.

Taśmy z tego spotkania wyciekły. Kiedy w rocznicę zamieszek z 1956 roku Węgrzy wyszli demonstrować, premier, który nie miał zamiaru ustąpić, wysłał przeciw nim policję. Protestujący zostali brutalnie pobici. Od tego momentu zaczęła narastać wściekłość. Popularność socjalistów zjechała błyskawicznie w dół. Na jaw zaczęły wychodzić afery korupcyjne. To wszystko nakładało się na poprzednie napięcia.

Nawet przeciwnicy Fideszu przyznają dziś, że socjaliści rozwalili wszystko, co było do zepsucia.

– Socjaliści nie mają żadnej wiarygodności – mówi Beres. I zaraz dodaje: – Ale Fidesz robi teraz, co chce. To jest groźne. Wszędzie wsadzają swoich ludzi. Jest bardzo wielu ludzi z drugiego rzędu, których Orban musi nakarmić. Swoim dają pracę i dobre pozycje. Nie słuchają nikogo, ani opozycji, ani krytyków z zewnątrz. Idą jak taran. To pierwszy krok do dyktatury – mówi Tibor.

Konserwatywny intelektualista „Lajos”: – Fidesz wygrał, zdobył 2/3 miejsc w parlamencie, ale nie wygrał ostatecznie. Udało się masy przeciągnąć na naszą stronę, ale trzeba to zrobić na trwałe. Trzeba zbudować te masy, stworzyć klasę średnią. Dlatego wzmacniamy rodziny – mówi.

Charakterystyczne jest, że choć w zachodnich koncernach jest coraz więcej węgierskich specjalistów, na czele wielu zachodnich firm działających na Węgrzech pracuje często jeszcze wielu cudzoziemców.

– To jest też walka między naszymi dwoma narodami. Orban podjął polityczną decyzję. Chce wesprzeć „nasz naród”, bo to my jesteśmy dziś biedniejsi, to nasze małe firmy padały. W wielkich firmach pracują „ich ludzie” – mówi Lajos.

O to toczy się walka. Obie grupy, środowiska czy quasinarody mają swoje elity, swoje media. Te elity biją się o poparcie mas. O to, czyje będą Węgry. Walka jest bezwzględna.

Ale Robert Braun przypomina, że ten głęboki podział dotyczy jednak przede wszystkim inteligencji.

– Węgry to kraj „swing voters” – łatwo zmieniających poglądy wyborców. Węgrzy kochali już Guyrcsanyego, był ich synem, obiecał im wiele. Ale nie mógł spełnić większości obietnic, więc go całkowicie odrzucili. Dziś Węgrzy kochają Orbana, bo opowiedział im o wielkiej rewolucji. Ale obiecał im za wiele. On nie jest w stanie tego wszystkiego zrobić, jest skazany na porażkę – mówi z przekonaniem Braun.

To opinia człowieka, który był i pewnie pozostanie po drugiej stronie. Ale nie należy jej lekceważyć. Bo rzeczywiście Viktor Orban obiecał bardzo dużo. To prawda, stara się realizować obietnice, robi nawet więcej, niż obiecał. Pędzi jak rakieta. Ale nie unika błędów. Pełnia władzy nie sprzyja jasnemu widzeniu i dobrej ocenie sytuacji. Jeśli węgierski przywódca nie zauważy tego, może wypaść z zakrętu.

„The winner takes it all” – w jednej z budapeszteńskich knajpek słychać starą piosenkę ABBY o tym, że zwycięzca bierze wszystko. Przeciwnicy Viktora Orbana nie mogą pogodzić się z tym, że po przytłaczającym zwycięstwie w wyborach wiosną ubiegłego roku przywódca Fideszu przejmuje każdą instytucję w swoim zasięgu i realizuje w ostrym tempie rewolucyjne reformy. – Rozumiem, że oni wygrali z taką przewagą, ale czy muszą zagarniać wszystko, jak w tej piosence? – pyta retorycznie 30-letnia Kornelia, analityk polityczny z Budapesztu.

Viktor Orban uważa, że po 1989 roku na Węgrzech tak naprawdę nie nastąpiła prawdziwa zmiana. I chce przeprowadzić ją teraz. To ma być prawdziwa rewolucja społeczna, a jednym z celów jest budowa nowej węgierskiej klasy średniej. Chce oddać Węgrom ich godność, dumę i dostatnie życie. Nie ma drugiego polityka i drugiego państwa w Europie, które zdecydowałoby się na tak ambitny radykalny, ale i ryzykowny plan. Orban budzi zachwyt i nienawiść, szacunek, respekt i przerażenie. Nikt jednak nie zaprzecza jednemu – to niezwykle zdolny i doświadczony polityk.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy