Jay-Z zarobił fortunę na szczerości

Oto historia przedsiębiorcy, który oszukał los. Zarobił fortunę na szczerości. Jego słowa są droższe od pieniędzy

Aktualizacja: 01.02.2011 17:25 Publikacja: 29.01.2011 00:01

Jay-Z zarobił fortunę na szczerości

Foto: ROL

Miał 12 lat, gdy po raz pierwszy znalazł się w apartamencie na Manhattanie. Nauczycielka zafundowała im przejażdżkę i zaprosiła do siebie. W dole rozkwitał Central Park, mieszkanie było przestronne, eleganckie. Zszokowała go kostkarka do lodu. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział: lodówka wypluwała zamrożone kostki wprost do szklanki. Poczuł na sobie – jak określił to po latach w autobiografii – smród biedy.

Wcześniej rzadko ruszał się z Brooklynu. Tylko czasami, jeszcze zanim ojciec odszedł, jeździli we trzech, z bratem, na Times Square. Obserwowali ludzi – uczyli się zapamiętywania detali. Ze szczegółów wnioskowali, kto jest kim i jak mu się wiedzie. W hip-hopie drobiazgi są ważne. W tekstach padają daty, cytaty i adresy. Zamiast metafor dużo konkretów. Raperzy są precyzyjni jak dokumentaliści, mają reporterskie przywiązanie do faktów. Żaden nie chwali się po prostu, że kupił samochód: podaje model i rocznik. Wymienia markę ulubionej whisky i nazwisko projektanta, którego garnitury nosi. Marzenia nie są abstrakcyjne, mają rozmiar i cenę.

Na ostatniej płycie Jay-Z dokładnie określa skalę swojego sukcesu: w restauracjach kelnerzy dostają od niego studolarowe napiwki, jeśli dopilnują, by do końca wieczoru lód pozostał zimny. A potem dorzuca: „Nie rządzę już rapem. Rządzę światem”.

41-letni nowojorczyk Shawn Carter, znany jako Jay-Z, jest najlepiej zarabiającym raperem i jednym z 400 najbogatszych Amerykanów. Ale bądźmy precyzyjni: jego 12-letni kontrakt muzyczny podpisany w 2008 r. z koncernem Live Nation wynosi 150 mln dolarów, to więcej niż umowy zawarte z Madonną i U2. W encyklopedii muzyki figuruje wyżej niż Elvis Presley. Aż 11 albumów Jaya-Z znalazło się na szczycie listy „Billboardu”. Lepszy wynik mają tylko The Beatles. Nie osiągnął tego dzięki chwytliwym singlom, niewiele jego utworów miało status przebojów. Fani kupują płyty, żeby słuchać ich w całości. Mimo tytułu rapera numer jeden Jay-Z ma dziś więcej wspólnego z prezydentem Barackiem Obamą i potentatem Warrenem Buffettem niż jakimkolwiek twórcą hip-hopu. Przyjaźni się z Bono, Oprah Winfrey, jada obiady z Clintonami. Częściej niż „Rolling Stone” pisuje o nim magazyn „Forbes”. To jedyny dotąd raper, który zdobył status globalnej supergwiazdy i zbudował finansowe imperium. Teksty jego utworów to fascynujący dziennik milionera publikowany na bieżąco.

[srodtytul]Autoportret handlarza[/srodtytul]

Rymuje: „Nie jestem człowiekiem biznesu. Jestem biznesem, człowieku”. Jego nazwisko to stabilna, wiarygodna marka. Jego biografia zaś służy za najlepszą zawodową rekomendację. Teraz Jay-Z jest właścicielem wpływowej wytwórni Roc Nation oraz sieci klubów nocnych 40/40, w których podaje klientom szampana Ace of Spades. Kupił drużynę bejsbolową New Jersey Nets, a sprzedał – za 204 miliony dolarów – firmę odzieżową Rocawear, którą uruchomił jeszcze przed muzycznym debiutem. Przez trzy lata kierował najsłynniejszą wytwórnią hiphopową Def Jam, założoną na początku lat 80. przez legendarnych producentów – Ricka Rubina i Russela Simmonsa. Za kadencji Jaya-Z rozkwitły tam kariery Kanye’go Westa i Rihanny.

Jay-Z zajął się muzyką dość późno, jako 26-latek. Odrzucony przez wszystkie wytwórnie zdolny raper otworzył własną firmę i wydał płytę „Reasonable Doubt”, która – obok „Illmatic” Nasa – jest najważniejszym hihopowym debiutem lat 90., natychmiast zakwalifikowanym jako klasyk. Ale wtedy jeszcze Jay nie sądził, że rap może być dochodowy. Sponsorował własne teledyski i był przekonany, że skończy się na jednej płycie. Wiele lat później, po wydaniu swego najlepszego krążka „Black Album”, ogłosił, że przechodzi na emeryturę, i wycofał się z aktywnej kariery. Po kilku latach znów zaczął nagrywać.

Nigdy natomiast nie rezygnował z roli biznesmena. „Jestem opornym raperem i zapalonym przedsiębiorcą” – pisał o sobie w wydanej jesienią 2010 r. autobiografii „Decoded” (Spiegel & Grau, 2010). Odniósł sukces artystyczny, ponieważ miał talent i pasję do handlu, nie odwrotnie.

Zaczął nagrywać, bo chciał stworzyć autoportret chłopaka targanego silnymi emocjami, dorastającego w jednym z najniebezpieczniejszych zakątków Ameryki. Jego wersy dawały wejrzenie w psychikę nastolatka z ulicy. Pokazywały pyskatego i błyskotliwego mądralę, który znał swoją wartość, ale wiedział też, co to strach. Do dziś, choć ma apartamenty na Manhattanie i biuro z widokiem na dach Empire State Building, nie zrezygnował z tej narracji. Jedynym, o czym chce mówić w tekstach, są jego przeżycia. Szczerość okazała się wehikułem wielkiej kariery, a przy okazji doskonałym towarem – zapotrzebowanie na nią nie maleje, cena zawsze jest wysoka. Jay-Z cieszy się jednocześnie uwielbieniem fanów muzyki i zaufaniem partnerów biznesowych. Rzecz nie w tym, że przeszedł ścieżkę od pucybuta do milionera, ale że od dekady utrzymuje się na szczycie.

Dopełnieniem wizerunku człowieka sukcesu jest piękna żona – Beyoncé Knowles, według międzynarodowych rankingów najważniejsza wokalistka pierwszej dekady XXI wieku. W zeszłym roku zarobiła 90 mln dolarów, dwa razy więcej niż Jay-Z. Stanowią bezkonkurencyjną parę show-biznesu, wspólny portfel Brada Pitta i Angeliny Jolie jest o połowę chudszy.

Beyoncé była skazana na sukces – została wychowana na gwiazdę, pierwszy zespół założyła, gdy miała dziewięć lat. Pracowita, mieszczańska rodzina z Houston rzuciła wszystko, by jej pomóc. Jay-Z szedł na szczyt sam.

[srodtytul]Z bronią w kieszeni[/srodtytul]

W latach 80. w Marcy, ponurej części Brooklynu, gdzie dorastał, wszyscy siedzieli sobie na głowach. Wysokie bloki, po cztery mieszkania na piętrze – nawet nie wiedział, że można żyć inaczej. W sąsiedztwie nie było prawników ani lekarzy, żadnych białych kołnierzyków w drodze do biura. Tylko abstrakcyjni idole – białoskóre gwiazdy na plakatach albo czarni, którzy udawali białych, jak Jackson, Prince i Lionel Richie. Ale nikogo, na kim czarnoskóry nastolatek mógłby się wzorować. Ludzie w Marcy żyli z dnia na dzień. Kalendarzem sterował rząd. Autorytet władzy zjawiał się regularnie – w postaci zapomóg, policjantów i wyroków. 14. przychodziły zasiłki. Wieczorami do domów pukali pracownicy opieki społecznej, zadawali pytania. Gliniarze wciąż kogoś zamykali. Matki – bo mało kto miał ojca – pracowały na dwa etaty.

Wycieczka na Manhattan i widok luksusowej kostkarki do lodu były dla Jaya pierwszym doznaniem upokorzenia. Ale to nie ono zrobiło z niego biznesmena, tylko crack. W przeciwieństwie do ekskluzywnej kokainy crack kosztował niewiele – w sam raz tyle, by zmienić Marcy i inne getta w zbiorowe ćpalnie. Wcześniej w upalne dni z odkręconych hydrantów tryskała woda, a mały Jay jeździł rowerem z kolegami i roześmiany gonił furgonetkę lodziarza. Ale te idylliczne obrazki zaczęły się mieszać z brutalnymi: wybuchały strzelaniny, w środku dnia padały trupy. Crack wywrócił rzeczywistość do góry nogami – na korytarzach, ławkach, w przejściach podziemnych i na schodach do metra przesiadywały ćpuny. W społecznej hierarchii znajdowały się najniżej, niżej niż prostytutki. Zniszczone i upokorzonebyły obiektem pogardy.

Ale najgorsze, że były też rodzicami. Crack palili dorośli, dzieci ich zaopatrywały. Nastąpiła zamiana ról: opiekunowie pogrążyli się w nałogu, a młodzi zaczęli zarabiać. Z autobiografii „Decoded”: „Nastoletni chłopcy mieli dość patrzenia na matki, które harowały od rana do nocy, a mimo to z trudem opłacały rachunki. Zatrudniali się jako sprzedawcy cracku i szybko awansowali do roli żywicieli rodziny. Wtedy już matki nie mogły im powiedzieć: Siadaj do lekcji. Nigdzie nie pójdziesz”.

Młodzi nosili broń, a dorośli się ich bali – organizowali sąsiedzkie patrole przeciwko nastolatkom. Chłopcy ubrani w szerokie spodnie i za duże kurtki, pod którymi łatwo było schować glocki i uzi, stali na każdym rogu. Rodzice przemykali zastraszeni. Dwa pokolenia oddzieliła przepaść.

[srodtytul]Zmiana branży[/srodtytul]

Crack był wszędzie. Albo go brałeś, albo sprzedawałeś. W drodze do szkoły bałem się postrzału. Za krzywe spojrzenie mogłem oberwać. Na ulicy było tak niebezpiecznie, że ryzykowałem każdym wyjściem z domu. Chciałem przynajmniej coś z tego mieć” – tak Jay-Z tłumaczy swoją decyzję.

Powiedział kumplowi, że jest zainteresowany. Rzucił szkołę. Diler, który go zatrudnił, zginął kilka miesięcy później w wyniku egzekucji – został zamordowany i wykastrowany. Ale 13-letniego chłopaka to nie zniechęciło. Dobrze sobie radził, był czysty. Posłuchał rady sławnego gangstera Tony’ego Montany z filmu „Człowiek z blizną” – nie brał towaru, którym handlował.

Z wielu lat spędzonych na ulicy Jay-Z zapamiętał ekscytację i uderzenia adrenaliny; czuł się od nich uzależniony. Byli kumple, ryzyko, podniecenie, satysfakcja, dziewczyny. Ale i „paranoja handlarza”. Koledzy po fachu kończyli z kulką w skroni. Nie mógł spać. Chciał być w ciągłym ruchu, bał się nawet pójść do kina.

Powodziło mu się. Z czasem zaczął podróżować w interesach – woził towar do innych stanów. Był zdeterminowany, skupiony, rzetelny. Uczył się na błędach. Tylko raz policja aresztowała go z crackiem w kieszeni. Był jeszcze nieletni i nienotowany, więc skończyło się konfiskatą. Przez tydzień handlował dniem i nocą, żeby odrobić stracone pieniądze. I od tej pory zawsze miał oszczędności.

Uważa, że ulica nauczyła go wszystkiego, co istotne w biznesie. „To była metafora ludzkich zmagań: walki o przetrwanie, pokonywania przeszkód, chęci zwycięstwa. Goniliśmy marzenia. Każdy wierzył, że wyrwie się do lepszego życia. Udało się nielicznym, tak jak w muzyce. Ulica jest szkołą rywalizacji, od której zależy twoje życie. To doświadczenie zabrałem ze sobą do świata legalnego biznesu”.

Po 13 latach handlu narkotykami Jay zdecydował się na zwrot. Spróbował sił w muzyce, tak jak się próbuje szczęścia w nowej branży. Nie wiedział, czy mu się powiedzie, więc nie zerwał kontaktu ze światem dilerów. Był zabezpieczony. W połowie lat 90. stało się jasne, że muzyka rockowa przechodzi poważny kryzys, a jej miejsce jako dominującego gatunku zajmie hip-hop. Coraz więcej raperów mogło liczyć na obecność w MTV, nawet konserwatywna akademia Grammy stworzyła nową kategorię nagród – za najlepszy album rap. Zwycięstwo było tuż za rogiem, jedyną niewiadomą pozostawała skala sukcesu.

W latach 80. amerykańska administracja wypowiedziała wojnę narkotykom, ale z perspektywy Jaya-Z państwo toczyło walkę z nim i jego najbliższymi. „Ci najbardziej poszkodowani, uzależnieni, dostawali wieloletnie wyroki. Narkomania była zbrodnią. Policja łapała ofiary albo płotki”. Hip-hop rósł w siłę, a jego twórcy nie żonglowali słowami dla zabawy: byli śmiertelnie poważni. Rymowali o społecznej beznadziei i przemocy. „Byliśmy zagubieni. Ujmowaliśmy w słowa wszystko, co się z nami działo. Opowiadaliśmy to samym sobie, żeby zrozumieć”. Hip-hop stał się raportem z getta, głośnym komunikatem o sprawach, które rząd wolał wyciszyć. Duże stacje radiowe reklamowały się jako „wolne od hip-hopu”, a telewizja pokazywała pastora, który miażdży buldożerem stos płyt z rapem.

Mieszczański bastion białej Ameryki miał runąć lada moment, Jay-Z wyruszył po swoje. Wraz z dwoma kumplami otworzył wytwórnię Roc-A-Fella. Nie mieli pojęcia o legalnych interesach, wiedzieli tylko, że powinni mieć biuro na dolnym Manhattanie, w pobliżu World Trade Center. A w nim wielką skórzaną sofę i telewizor. O biurkach i komputerach pomyśleli znacznie później.

Pierwszy album „Reasonable Doubt” zatrzymał się na 23. miejscu „Billboardu”, ale kilka mocnych singli zapewniło Jayowi rozgłos. Od początku dbał o osobiste relacje z didżejami radiowymi – nowe nagrania wysyłał im ze skrzynką szampana. Nie zamierzał pozostać płotką, chciał szybko piąć się wzwyż. Drugi album dotarł do trzeciego miejsca „Billboardu”. Trzecia płyta była numerem jeden. I tak już zostało.

[srodtytul]Hiphopowy tron[/srodtytul]

Kiedy w 2008 r. blisko 200 tys. osób na brytyjskim festiwalu Glastonbury wyręczało go w refrenach, Jay-Z poczuł, że wyszedł z getta. Hip-hop przestał być muzyką wąskiej publiczności, doprowadził do największej fuzji w historii przemysłu muzycznego. Poprzez sample i odniesienia do innych gatunków zasypał subkulturowe podziały. Nawet Barack Obama chwalił się w kampanii, że ma w iPodzie wszystkich: od Boba Dylana po Jaya-Z. Hip-hop pomógł zmienić Amerykę, był nie tylko refleksem społecznego awansu czarnoskórych, ale także ich narzędziem.

Obama ma wobec raperów dług. Wiedział, że poparcie młodej czarnoskórej publiczności może zdecydować o jego wygranej. Jay-Z był jedną z ostatnich gwiazd, które dołączyły do kampanii, ale wcześniej zachęcał do głosowania. Nawiązując do historycznych aktów oporu – pierwszej Afroamerykanki, która usiadła w autobusie na miejscu dla białych, oraz marszu na Waszyngton – mówił podczas koncertów: „Rosa Parks usiadła, by Martin Luther King mógł iść. King szedł, by Obama mógł biec. Obama biegnie, żebyśmy wszyscy mogli polecieć”. Dwa lata później pisał już ostrożniej: „Po raz pierwszy nadarzyła się szansa, byśmy ruszyli w dobrym kierunku. Nie mogliśmy jej przegapić”.

Jay-Z ma instynkt biznesmena – nigdy nie przechodzi obojętnie obok możliwości. Edukację muzyczną odebrał w domu. Cała ściana w dużym pokoju zapchana była płytami: wczesne nagrania hiphopowe, Stevie Wonder, Marvin Gaye, gwiazdy wytwórni Motown. Każdy album był podpisany i kiedy rodzice się rozstawali, najwięcej czasu zajęło im dzielenie muzycznej kolekcji. Jay miał wtedy dziewięć lat. Na podwórku między blokami zobaczył dziwne zgromadzenie. Ludzie zbili się w kupę i czemuś przypatrywali. Przecisnął się do środka i oniemiał. Slate, niepozorny chłopak z osiedla, wyglądał jak natchnione staruszki śpiewające gospel – nagle, w uniesieniu, zaczynały emanować piorunującą energią. Slate porażał rymami. „Wyrzucał z głowy zdania o szarych chodnikach, obskurnych ławkach, czyichś znoszonych tenisówkach, a potem o własnych rymach i o tym, jakie były błyskotliwe. Chwalił się, jaki to nie jest czysty, jak świetnie gra w koszykówkę i jak dziewczyny go uwielbiają”. Jay nigdy wcześniej nie widział freestyle’u, ale od razu pomyślał: „Ja też tak potrafię”. I zaczął pisać. Codziennie, w każdej wolnej chwili. Czytał słowniki. Dostał od mamy zielony notes, zapisał każdy skrawek. Jako dokument rodzącego się talentu ten zeszyt byłby dziś bezcenny, ale zaginął. Zresztą Jay wkrótce przestał go potrzebować. Słynie z tego, że zapamiętuje wersy. Wyćwiczył tę zdolność, gdy stał na rogu ulicy, czekając na klientów. Układał rymy w myślach. Wiedział, jaką historię chce opowiedzieć. Własną.

Jego autobiografia stała się fabułą kilkunastu albumów. Życie dopisuje następne rozdziały, a Jay-Z może robić to, czego większość raperów nie potrafi – starzeć się z hip-hopem na ustach. W marcu wyda kolejną płytę, duet z Kanye Westem zatytułowany „Watch the Throne” – pilnuj tronu. Dobry biznesmen nie traci koncentracji i patrzy rywalom na ręce.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą