Miał 12 lat, gdy po raz pierwszy znalazł się w apartamencie na Manhattanie. Nauczycielka zafundowała im przejażdżkę i zaprosiła do siebie. W dole rozkwitał Central Park, mieszkanie było przestronne, eleganckie. Zszokowała go kostkarka do lodu. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział: lodówka wypluwała zamrożone kostki wprost do szklanki. Poczuł na sobie – jak określił to po latach w autobiografii – smród biedy.
Wcześniej rzadko ruszał się z Brooklynu. Tylko czasami, jeszcze zanim ojciec odszedł, jeździli we trzech, z bratem, na Times Square. Obserwowali ludzi – uczyli się zapamiętywania detali. Ze szczegółów wnioskowali, kto jest kim i jak mu się wiedzie. W hip-hopie drobiazgi są ważne. W tekstach padają daty, cytaty i adresy. Zamiast metafor dużo konkretów. Raperzy są precyzyjni jak dokumentaliści, mają reporterskie przywiązanie do faktów. Żaden nie chwali się po prostu, że kupił samochód: podaje model i rocznik. Wymienia markę ulubionej whisky i nazwisko projektanta, którego garnitury nosi. Marzenia nie są abstrakcyjne, mają rozmiar i cenę.
Na ostatniej płycie Jay-Z dokładnie określa skalę swojego sukcesu: w restauracjach kelnerzy dostają od niego studolarowe napiwki, jeśli dopilnują, by do końca wieczoru lód pozostał zimny. A potem dorzuca: „Nie rządzę już rapem. Rządzę światem”.
41-letni nowojorczyk Shawn Carter, znany jako Jay-Z, jest najlepiej zarabiającym raperem i jednym z 400 najbogatszych Amerykanów. Ale bądźmy precyzyjni: jego 12-letni kontrakt muzyczny podpisany w 2008 r. z koncernem Live Nation wynosi 150 mln dolarów, to więcej niż umowy zawarte z Madonną i U2. W encyklopedii muzyki figuruje wyżej niż Elvis Presley. Aż 11 albumów Jaya-Z znalazło się na szczycie listy „Billboardu”. Lepszy wynik mają tylko The Beatles. Nie osiągnął tego dzięki chwytliwym singlom, niewiele jego utworów miało status przebojów. Fani kupują płyty, żeby słuchać ich w całości. Mimo tytułu rapera numer jeden Jay-Z ma dziś więcej wspólnego z prezydentem Barackiem Obamą i potentatem Warrenem Buffettem niż jakimkolwiek twórcą hip-hopu. Przyjaźni się z Bono, Oprah Winfrey, jada obiady z Clintonami. Częściej niż „Rolling Stone” pisuje o nim magazyn „Forbes”. To jedyny dotąd raper, który zdobył status globalnej supergwiazdy i zbudował finansowe imperium. Teksty jego utworów to fascynujący dziennik milionera publikowany na bieżąco.
[srodtytul]Autoportret handlarza[/srodtytul]
Rymuje: „Nie jestem człowiekiem biznesu. Jestem biznesem, człowieku”. Jego nazwisko to stabilna, wiarygodna marka. Jego biografia zaś służy za najlepszą zawodową rekomendację. Teraz Jay-Z jest właścicielem wpływowej wytwórni Roc Nation oraz sieci klubów nocnych 40/40, w których podaje klientom szampana Ace of Spades. Kupił drużynę bejsbolową New Jersey Nets, a sprzedał – za 204 miliony dolarów – firmę odzieżową Rocawear, którą uruchomił jeszcze przed muzycznym debiutem. Przez trzy lata kierował najsłynniejszą wytwórnią hiphopową Def Jam, założoną na początku lat 80. przez legendarnych producentów – Ricka Rubina i Russela Simmonsa. Za kadencji Jaya-Z rozkwitły tam kariery Kanye’go Westa i Rihanny.