Dziennik północny Mariusza Wilka

Dziennik północny Mariusza Wilka - o spotkaniach Kennethem White i przenosinach pisarza na Krym

Publikacja: 19.02.2011 00:01

Zamek księcia Woroncowa w Ałupce na Krymie

Zamek księcia Woroncowa w Ałupce na Krymie

Foto: Fotorzepa

Red

[i]Spotykamy się na szlakach dzikich gęsi...[/i] - Kenneth White

W drodze na Krym zahaczyłem o Moskwę, by się zobaczyć z Wasilijem Gołowanowem, autorem świetnej książki „Ostrow, ili oprawdanije bessmysliennych putieszestwii”. O Gołowanowie dowiedziałem się dzięki Kennethowi White’owi. Jakież dziwne desenie plotą w życiu fabuły i wątki... Było tak.

White’a rekomendowałem Władowi Dworeckiemu. Wład znalazł w Internecie „Dzikie łabędzie” w przekładzie Gołowanowa i mi je przysłał. Wtedy sobie przypomniałem, że już wcześniej o tego rosyjskiego pisarza pytała mnie Fanny z Noir sur Blanc, bo zrobił na niej duże wrażenie swoim występem na festiwalu w Saint-Malo. Poprosiłem Włada, żeby mi wyszukał jego książki. Oprócz „Ostrowa” Wład przysłał „Soprotiwlienije nie bespoliezno”, francuski dziennik, w którym Wasilij Gołowanow opisał swoje spotkanie z White'em na festiwalu Etonnants Voyageurs. Było to w roku 2008... Ja zaś po raz wtóry przyjechałem do Saint-Malo rok później, aby opowiedzieć Kenowi o wyprawie na Labrador śladami jego „Niebieskiej drogi”. Michael le Bris wymyślił nam wspólne wystąpienie pod tytułem „Poeci”, w ogródku kawiarni Chateaubriand. Kenneth wytłumaczył publice, że obaj jesteśmy geopoetami. To znaczy piewcami Ziemi.

To właśnie „geopoetyka” Kennetha White’a zaintrygowała Gołowanowa, który po raz pierwszy z tym terminem zetknął się we wstępie Kena do albumu „Widzenie Azji”. Album pokazał mu w swojej pracowni fotograf Władimir Bogdanow, a sam Wasilij pomyślał o krymskim klubie geopoetyckim... Tak oto łańcuchy ludzi, przekazujących sobie idee i książki przypominają klucze dzikich gęsi na niebie.

Notabene, o kompani ludzkich „dzikich gesi” White marzył w Goose Bay: „Kiedy tak tutaj łażę, wyobrażam sobie kompanię ludzkich dzikich gęsi, pozbieranych z całego świata, tworzących archipelag żywych umysłów. Nie tyle artystów, co badaczy bytu i Pustki... Włóczykijów i narwańców poszukujących nowych konfiguracji – poza obszarem tradycyjnej kultury. Nowe energie mentalne. Orzeźwiający wiatr wiejący po świecie! Och, pobożne życzenia... Dobrze wiem, że jeszcze przez długi czas będą to nieziszczalne marzenia”. Marzenia White’a z Goose Bay ziściły się szybciej, niż myślał. Starzyk Kenneth nie przewidział, że jego idee trafią na podatny grunt w Rosji.

„Ostrow” Gołowanowa przeczytałem jednym tchem, nie bez uczucia zazdrości. To książka o północy, a konkretnie o wyspie Kałgujew na Morzu Barentsa. Ba – to najlepsza książka o północy, jaką kiedykolwiek czytałem... Podczas lektury czułem deja vu, bo sam mógłbym być jej autorem. Ileż wspólnych trop, począwszy od wojny w Abchazji, po której Wasilij zdecydował się jechać na północ, przez Sołowki, gdzie przeżywał pierwsze zauroczenie północnym krajobrazem, a skończywszy na seidach w Łowozierskich Tundrach i fascynacji twórczością Aleksandra Borisowa.

No i White – na dodatek... Geopoetyka, Saint-Malo. Aż się nie chce wierzyć, że tyle nas łączy. Dlatego prosiłem Limbacha, mojego rosyjskiego wydawcę, żeby odszukał mi Gołowanowa i umówił nas, kiedy będę przejeżdżał przez Moskwę na Krym. Ot, i doszło do spotkania.

Wasilij nie bardzo wiedział, z kim się spotyka. Jednakże wystarczyło, że na dzień dobry rzuciłem nazwisko White’a, aby pojął od razu... Wynotował ze swojego notesu adresy ludzi na Krymie, którzy zajmują się geopoetyką (do jednego przy mnie zadzwonił, by go uprzedzić, że pojawi się człek z Polszy, który zna Kennetha...), powiedział także, że sam od dłuższego czasu pracuje nad projektem doświadczenia oraz opisania przestrzeni Morza Kaspijskiego, gdzie – niczym w soczewce – skupiają się promienie różnych kultur, tudzież trajektorie ptasich przelotów, wiążące północ z południem. Na pożegnanie zaś podarował mi zbiór swoich esejów Prostranstwa i labirynty. Z jednego z nich – z „Nowoj tajeżnoj filosofii” – dowiedziałem się, że Wasilij jest bliskim znajomym Michaiła Tarkowskiego i bywał u niego nad Jenisejem. Dla kompani ludzi „dzikich gęsi” przestrzeń świata jest doprawdy niewielka.

Polski przekład „Dzikich łabędzi” przysłał mi dwa lata temu Radek Nowakowski, ich tłumacz. Sam je wydał w rękodzielnej, kunsztownej książeczce. Okładki – ręcznie czerpane – o barwie morskiego piachu z liściem odciśniętym jak ślad na tym piachu. Wewnątrz haiku – kaligrafia tuszem! Radek napisał, że zrobił tylko kilka egzemplarzy i wciąż szuka wydawcy, który chciałby opublikować „Dzikie łabędzie” w większym nakładzie... Niestety, bez skutku.

White wałęsał się po Japonii w 1985 roku. Była to – jak się wyraził – jeszcze jedna jego geopoetycka pielgrzymka i zarazem podróż haikalna śladami Basho, zjawiskowa dokumentacja dróg i wysp. Penetracja Pustki. Zaczął pielgrzymkę w Tokio, a celem była wyspa Hokkaido, gdzie dzikie łabędzie przylatują z Syberii na zimowisko. Dzikie łabędzie są zapisem tej t r o p y – to mała nippońska książeczka, pełna obrazków i zygzaków mentalnych, pisana we „fruwającym, białym stylu”.

Matsuo Basho zostawił po sobie parę dzienników podróży, inkrustowanych haiku. Kenneth White uważa, a ja podtrzymuję, że najpełniejszym był „Oku no hosomichi”, co Agnieszka Umeda-Żuławska przekłada: Po ścieżkach Północy, Ken zaś precyzuje, że chodzi o „wąską drogę na głęboką północ”. Przy tym głęboka północ ma różne konotacje w kulturze japońskiej, począwszy od dzielnicy uciech, którą wyniesiono za północne granice Kioto, a skończywszy na teatrze Kabuki, który także został wygnany na północ jako dziki. Innymi słowy, północ w Japonii kojarzono ze wszystkim, co krnąbrne i bezprawne. Jeśli więc jakiś artysta – mówi White – czuł, że odchodzi „za daleko”, bądź „za wysoko” (jak niektóre bóstwa Gwiazdy Północnej), musiał zmienić imię i nazywał się „Północna Pracownia” (Hokusai).

Basho wyruszył na północ w 1689 roku, na pięć lat przed śmiercią. Ken uważa, że miał w głowie przykłady Saigyo i Soji, którzy wędrowali po Japonii (o Saigyo pisałem w „Domu nad Oniego”), a także Ennina, który się włóczył po Chinach w epoce T’ang. Sednem tych włóczęg nie było nabijanie kilometrów, lecz otwieranie przestrzeni umysłu. „Podróżowanie postrzegano jako wartościowe ćwiczenie kontemplacyjne, uzupełniające medytację siedzącą (zazen)”.

Jesteśmy więc blisko zen, chociaż Basho nie był mnichem. Kenneth podejrzewa, że buzował w nim jakiś

„... fundamentalny niepokój, którego żadna religia, nawet najbardziej oświecona, nie potrafiła uciszyć”. Podróż medytacyjna (tabi) – to włóczęga bez celu, życie w poczuciu przemijającego, przelotnego piękna i odzwierciedlanie w sercu igry niebios... To japońska odmiana beztroskiej wycieczki Zhuangzi. Ken powtórzył tropę Basho z „Oku no hosomichi”, pisząc „Dzikie łabędzie”, swoją „książkę drogi i wiatru”, coś więcej niż relację, coś więcej niż zbiór haiku, coś i n n e go... A przy okazji lekkim piórkiem naszkicował w hotelu North Sea filozofię łabędzia.

Zaczął od tego, że poważne pytania po raz ostatni stawiano publicznie w XVIII wieku i wtedy „łabędzie znalazły się w centrum debaty na temat dzikości i oswajania tego, co cywilizowane i prymitywne, naturalne i uprawiane”.

We wspaniałym XVIII-wiecznym wydaniu Histoire Naturelle des Oiseaux Buffona, którą Ken znalazł w bibliotece Sorbony, zamieszczono jeden tylko wizerunek łabędzia, rycinę przedstawiającą ptaka oswojonego (może nawet z podciętymi skrzydłami...), unoszącego się na sztucznym stawie Ogrodów Królewskich. Buffon pisze, że jeśli umysły Zachodu znają tylko siedzącego łabędzia, to dlatego, że zapomniano, co to takiego dziki łabędź. Wszak jeszcze Hezjod nazywał łabędzia altivolans, to znaczy „wysokolot”, a Homer zaliczał go do największych podróżników świata wraz z gęśmi i żurawiami.

W XVIII wieku – według White’a – nastąpił kres filozofii naturalnej, dyscypliny, w której „splatały się poezja, nauka i filozofia, gdzie na uwadze miano ogólne badania i poszukiwano doświadczenia pewnej globalnej świadomości”. Później zaczęła się epoka specjalizacji i oswajania dzikich łabędzi.

Podróżników świata wyparli turyści.

Po festiwalu Etonnants Voyageurs zamierzaliśmy pojechać z Kenem do jego geopoetyckiego obserwatorium na bretońskim wybrzeżu. Niestety, nie wyszło... Żal, bo z opowieści Kennetha mogłem wnioskować, że to gniazdo dzikiego łabędzia, podobne do mojego nad Oniego.

W ciągu ostatnich dwóch lat Ken mocno się postarzał. Nie potrafił mi powiedzieć, jaką trasą wracał z Ungavy, zapomniał. Nie interesowały go też losy Indian z Mingan, choć spędził śród nich odjazdową noc... Próbowałem znaleźć w rezerwacie ślady tych jego przyjaciół, z którymi balował, na próżno. Szukaliśmy z Jeanem Pietacho, wodzem mingańskich Innu i Christine Basili w księgach wieczystych, gdzie odnotowują śluby, ale w latach 80., kiedy White był u nich, żadnego ślubu nie było! Nikt też nie pamięta Mathieu ni Josepha. Zali Ken ich wymyślił? Zapytałem go w Saint-Malo, kiedy był na Labradorze? Powiedział, żebym sprawdził, kiedy wyszła „Niebieska droga”.

Vera zasięgnęła języka i stwierdziła, że Ken we Francji już passe. Najlepsze lata ma za sobą i dzisiaj nikt już poważnie go bierze. Starość, powoli wpada w marazm, powtarza sam siebie i myśli w kółko to samo... Zresztą Gołowanow też to zauważył, pisał, że Kenneth jawnie się postarzał i nie podróżuje tak daleko jak kiedyś. „Gdy mi stuknęło czterdzieści sześć (nie czterdzieści pięć, ale właśnie czterdzieści sześć), coś się ze mną stało, raptem sobie uzmysłowiłem, że się starzeję, czułem, że mam zmęczone serce, zniszczone zęby, starte stawy, chłodną i rzadką krew. Cóż zatem mówić o Kenie, któremu stuknęło ponad siedemdziesiąt?

Mimo to Kenneth ciągle jeszcze cieszy się wianuszkiem wielbicieli koło siebie i młodych dziewcząt gotowych wskoczyć mu do łóżka na pierwsze skinienie. Wypiliśmy razem w Saint-Malo parę flaszek wina i umówiliśmy się, że zimą go odwiedzę w jego bretońskiej samotni.

– Zobaczysz mapę świata w mojej pracowni i moje szlaki, które na niej naniosłem. Labrador i Papua-Nowa Gwinea, Korea i Hokkaido, Kamczatka, Ziemia Ognista, ech... – rozmarzył się i dopiero Marie Claude wyrwała go z zamyślenia pocałunkiem w potylicę. Aż się wzdrygnął.

Zimą go nie odwiedziłem, bo w sierpniu Marta przyszła na świat i świat wywrócił mi się do góry nogami, to znaczy stanął na głowie. Choć niektórzy moi znajomi twierdzą, że na odwrót – wstał na nogi. Jakkolwiek by tam nie było, wszystkie rzeczy na świecie zmieniły swoją postać. Zimą mi zatem było nie do Kena, zimą z Martą zimowaliśmy w Kondzie jej pierwszą zimę.

Teraz codziennie biegam po parku księcia Woroncowa w Ałupce na południowym brzegu Krymu. Etnograf Jewgienij Majnow w słynnej książce „Oczierki Kryma” pisał, że „Ałupka to sanktuarium Południowego Brzegu – to jego serce. Wszystkie jego krasoty, cała jego dzika uroda, rozkosz powietrza, barw i form jak w soczewce ogniskują się w Ałupce... Kto zna Ałupkę, ten zna Południowy Brzeg Krymu w najdrogocenniejszych jego szczegółach”. A baronessa C., ujrzawszy Ałupkę, wykrzyknęła: „Ja zobaczyłam niebo i ziemia wymknęła mi się spod stóp”.

Park dla księcia Woroncowa zaplanował niemiecki mistrz sztuki ogrodowej Karl Kebach, a sadzonki dostarczał dyrektor Gartvis z ogrodu botanicznego w Nikicie. Specjalnie dla żony Woroncowa Elżbiety (z domu Branickiej) wyhodował odmianę bladej róży pod nazwą Księżna Jelizawieta Woroncowa, która weszła do światowego katalogu jako jedyna z rosyjskich róż.

Zarówno o parku Woroncowa, jak i o jego zamku napiszę w następnym odcinku „Dziennika północnego”, tu natomiast chcę tylko dodać, że podczas swoich codziennych porannych biegów do morza mijam dwa stawy, na których pływają dwa łabędzie – oddzielnie. I za każdym razem, kiedy je widzę, zastanawiam się, czy dlatego nie latają, że podcięto im skrzydła, czy też na tyle oswoiły się z turystami, że wolą jeść z ich ręki, niż same się żywić?

I jeszcze jedno – na koniec... Ktoś mógłby spytać, dlaczego ciągle nazywam ten dziennik „północnym”, jeśli go teraz piszę na południowym brzegu Krymu. Po pierwsze Chorwat Predrag Matviejević w Brewiarzu śródziemnomorskim twierdzi, że Morze Czarne, kiedyś Pontos Eukseinos, w którym eukseinos, czyli „gościnne”, zastąpiło akseinos (czyli niegościnne), nie bez wpływu staroperskiego akseana (czarny!), bo czarnym kolorem oznaczano północ. Zatem kierunek świata określamy względem ze swojego miejsca...

Po wtóre szwajcarski podróżnik Frederic Dubois de Montpereux w Voyage en Crimee dowodzi, że plemię Taurów, które pierwotnie zasiedlało Krym, to odłamek szczepu ugrofińskiego rozdzielony od reszty przez klin indogermanów i zepchnięty na półwysep Morza Czarnego. A po trzecie północ to nie tylko kierunek geograficzny (i środek nocy), lecz dla mnie to także specyficzny stan umysłu, w którym dominuje Pustka.

Wszystko zatem jedno, gdzie się znajduję, ważne, żebym umiał zachować w umyśle pustkę. Bo tylko mając pusty umysł, można wpuścić w ten umysł trochę zewnętrznego świata, aby go lepiej opisać. Pusty umysł to um, to bynajmniej nie rusycyzm, bo w minionych wiekach umem posługiwał się i poeta Kniaźnin, i książę Czartoryski... Później um został wyparty przez „umysł”, filozofia naturalna przez nauki szczegółowe, a dzikie łabędzie – oswojono, podcinając im skrzydła.

[i]Ałupka, styczeń 2011[/i]

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy