Podziwiany za upór, niezależność, za odwagę. Wyszczekany pismak i erudyta w jednej osobie, pobity w 1968 roku za śmiałe wystąpienia. Jak byśmy dziś powiedzieli, postać „kultowa".
Mija 100 lat od urodzin Stefana Kisielewskiego – Kisiela. Mija w momencie, kiedy dorobek jego dawnego środowiska, grupy Znak i redakcji „Tygodnika Powszechnego", zaczyna podlegać reinterpretacjom – pierwszym sygnałem jest książka Romana Graczyka „Cena przetrwania". Naturalnie Kisiel wybroni się najlepiej – jako ten, który wierzgał mocniej niż inni, a do kolegów miał pretensje pokrywające się z uwagami dzisiejszych „rewizjonistów".
Ale i Kisielowi należą się, niekoniecznie w okolicznościowych artykułach, ale w debacie, oceny wszechstronne. Andrzej Friszke pisze w Kisielowej wkładce do „Tygodnika Powszechnego": „Dziś modne są ideologiczne tezy, wedle których z komunistami trzeba było albo walczyć, albo kolaborować". Takie głosy się naprawdę pojawiają. Ale też profesor, opisując tak prosto dylematy inteligencji w PRL, ustawia sobie dyskusję.
Jeden przykład: publicystyka Kisiela potępiająca zaraz po wojnie powstanie warszawskie. Jego biograf Mariusz Urbanek oraz sam Friszke uznają ją w „Tygodniku" za wyraz intelektualnej odwagi. O powstaniu źle mówili ludzie różnych opcji, a ci co w nim uczestniczyli, mieli podwójne prawo do takich osądów. Ale liczy się też kontekst – polemika w chwili, gdy komuniści brali się już za rozliczanie AK-owskiej konspiracji za „zniszczenie Warszawy". Czy mówić i pisać trzeba wszystko, w każdej chwili? Kiedy jedna ze stron sporu nie może się bronić?
A może te rozważania, także „polemiki" z ludźmi z lasu, były ceną za utrzymanie się na powierzchni? Owszem, za pisanie o Kościele czy o kulturze trochę inaczej niż reszta prasy w coraz szczelniejszym stalinowskim systemie. Ale i za ozdabianie brzydkiej rzeczywistości. Jedynie głośno myślę.
Przed takimi wyborami stawał Kisiel także po 1956 roku. Owszem, jego aktywność w Sejmie PRL w latach 1957 – 1965 była w sumie fajnym antysocjalistycznym happeningiem. Ale miała, zwłaszcza na początku, gdy Znak żywił jeszcze nadzieje na mocniejszą pozycję, swoje ciemniejsze strony – jak wtedy, kiedy poseł Kisielewski w debacie nad ustawą o paszportach potępiał emigrację Marka Hłaski (zajrzyjcie, poczytajcie). Poniósł go temperament czy składał trybut peerelowskiemu smokowi? A zarazem cały czas szarpał się, miał pretensję do własnej grupy o nadmierną ugodowość. Gdy Urbanek pisze, że głosował przeciw ustawie o rybołówstwie, „bo ją przeczytał", to przecież Kisiel rzucił tę uwagę w odpowiedzi na pretensję Stanisława Stommy: znowu byłeś przeciw, dlaczego?
Ta szamotanina jest wspaniale oddana w jego Dziennikach opisujących lata nieco późniejsze. I znów nie mam łatwej odpowiedzi: Stomma i Turowicz, plotący nieraz komunały o socjalizmie, tworzyli nisze, w których Kisiel mógł przetrwać i pisać felietony. Ale jego pytanie o granice kłamstwa, które zadaje sam sobie raz za razem, wcale nie było wydumane. Nie trzeba głosić jak Rafał Ziemkiewicz, moim zdaniem błędnie, że nie ma wielkich różnic między Znakiem i PAX, aby je postawić także dziś. Notabene pytających o PAX odsyłam do Kisielowych „Dzienników" – on widział Bolesława Piaseckiego takiego, jaki on był.