– Byłem utalentowany plastycznie, ale mama nie chciała mnie puścić do liceum plastycznego, bo się bała, że zostanę narkomanem. No to poszedłem do technikum.
Uratowała go literatura.
– Zacząłem dużo czytać. Najpierw lektury i książki z biblioteczki mamy, która pochłaniała jeden tytuł dziennie. Potem cioteczna siostra poleciła mi „Sto lat samotności", „Mistrza i Małgorzatę", „Szatańskie wersety". Pokazała poetów – Grochowiaka, Bursę. Te książki obudziły moją wyobraźnię.
Sztuka ciągnęła go już wcześniej. W siódmej klasie podstawówki postanowił zapisać się do kółka teatralnego Słup prowadzonego przez Marcela Szytenchelma, wpływowego animatora łódzkiej kultury.
– Powiedział mi, że na pewno nie zrozumiem profesjonalnego języka scenicznego. To było pierwsze „spadaj" usłyszane od Szytenchelma. Później spotkałem go w jury konkursu recytatorskiego. Powiedział, że nie mogę jednocześnie startować w konkursie poezji śpiewanej i recytatorskim.
Rogucki: – Jak to nie mogę?! Przecież regulamin tego nie zakazuje!
Szytenchelm: – Ale ja tak mówię!
Piotr odgryzł mu się fragmentem prozy Jurija Andruchowycza o tym, że tylko dupki nie potrafią szanować i kochać drugiego człowieka.
– Szytenchelm zgłupiał: nie był pewien, czy mówię bezpośrednio do niego, czy to tylko przypadkowa zbieżność sytuacji. Sekretarki były lotniejsze. Po występie częstowały mnie ciastkami i mówiły: „Nareszcie mu ktoś dop...! Długo o tym marzyliśmy!". Od widowni dostałem ogromne brawa... i, oczywiście, nie przeszedłem do dalszego etapu konkursu.
Od społecznika do aktora
- Zostałem prezydentem szkoły, czyli przewodniczącym komitetu szkolnego. Widziałem w tym dobry pretekst do zgrywy. Działo się to po finale dogrywki prezydenckiej z udziałem Lecha Wałęsy i Stana Tymińskiego, dlatego nabijaliśmy się z całej sytuacji, robiliśmy polityczny kabaret. Była kampania przedwyborcza, koledzy nosili moje plakaty. Żartowaliśmy, że skoro jesteśmy w technikum elektrycznym, mamy większą szansę na karierę niż ówczesny prezydent, który skończył tylko zawodówkę. To, co działo się z ludźmi dawnej „Solidarności", było dla nas zaprzepaszczeniem fantastycznej idei, porażką wspaniałych wartości.
Ale inicjatywy obywatelskie się rozwijały.
– Działałem w Powszechnej Akademii Młodzieży zorganizowanej przy Polskim Towarzystwie Psychologicznym w Warszawie. Z naszym udziałem powstał film dokumentalny Piotra Bikonta o tym, jak polska młodzież w nowej sytuacji ustrojowej i gospodarczej może pozyskiwać fundusze. Od jednej z amerykańskich fundacji dostaliśmy po 1000 złotych. Mieliśmy te pieniądze pomnożyć. Zdecydowaliśmy się na gastronomię.
Rogucki z kolegami piekł ciasta, sprzedawał kiełbaski.
– Po tygodniu ciężkiej pracy zarobiliśmy po... pięć dych. No to wróciłem do szkoły.
I do sztuki.
Zanim Rogucki dostał się do krakowskiej PWST, cztery razy próbował zdać do łódzkiej Filmówki.
– Nie lubili mnie tam, a szczególnie profesor Bronisław Wrocławski. Na egzaminach, byłem chwalony za zadania, które wykonywałem, by ostatecznie po raz kolejny odpaść w ostatnim etapie. Ale byłem zdeterminowany. Miałem ogromną frajdę, występując przed zawodowymi aktorami. To dawało mi napęd do całorocznych przygotowań.
Po czwartym razie zaczęło do niego docierać, że może profesjonaliści mają rację i faktycznie nie nadaje się do zawodu.
– Wtedy jednak zacząłem wygrywać festiwale piosenki śpiewanej. Musiałem być na scenie. Czułem też, że jestem lepszy od kolegów z branży, którzy śpiewali piosenki o tym, że zgubili drogę. Ja swoją drogę znalazłem!
Dziś nie ukrywa, że zdarzało się śpiewać pod publiczkę.
– Jak był festiwal piosenki turystycznej – to o wędrowaniu. Jak Osieckiej – to ćwiczyłem Osiecką. Wspierali mnie wykładowcy zaocznego Wydziału Teatrologii. Mówili, że stać mnie na więcej.
W Krakowie przeszedł z powodzeniem dwa pierwsze etapy egzaminów. Termin trzeciego pomylił.
– Przyjechałem na przesłuchanie dla dziewcząt. W komisji byli Jerzy Stuhr i Krzysztof Jędrysek. Nie zgodzili się mnie przyjąć. Przed kolejnym podejściem miałem koncert Comy w Łodzi. Graliśmy do drugiej w nocy, a o 10 rano musiałem być w Krakowie.
Głos miał zryty i kiedy kończył godzinne przesłuchanie, koszula pokryła się wielkimi plamami potu.
– Byłem zrezygnowany. Już nie miałem więcej sił, żeby pokazać, jaki jestem zajebisty!
A jednak się dostał.
– Podczas inauguracji roku akademickiego rektor Jerzy Stuhr mówił, że prawdziwie zaangażowany aktor schodzi ze sceny... mokry od potu. Wtedy zrozumiałem, dlaczego się dostałem. Mówiąc serio, profesor Stuhr coś we mnie zobaczył. Kiedy graliśmy razem w „Doskonałym popołudniu" Przemysława Wojcieszka, opieprzał mnie za to, że nie jestem na zajęciach.
Gehenna zaczęła się, gdy Rogucki wrócił na studia po urlopie dziekańskim wziętym z myślą o graniu w TR Warszawa.
– Wtedy okazało się, że profesorowie nie lubią, jak się studentom coś udaje. Pokazali swoją małość. Szczególnie wykazał się dziekan. Kiedy nie mogłem zaliczyć kilku przedmiotów, wyznał: „Nie mogę panu pomóc, panie Rogucki, bo ja pana nie lubię". Poddałem się, gdy profesor od pantomimy powiedział do mnie: „Muszę potraktować pana jako kumpla, ponieważ sytuacja jest kumpelska. Ja panu zaliczę egzamin, bo jest pan bardzo zdolny, ale korzystając z kontaktów w Warszawie, załatwi mi pan rolę w stolicy".
Potem pani od obyczajów powiedziała, że da mi piątkę, jak wystąpię w jej teatrze. Wspierało mnie kilka osób, za co jestem im bardzo wdzięczny. W takich warunkach przestałem chodzić na zajęcia, to było zbyt trudne kajać się przed ludźmi, do których straciłem szacunek. Zagrałem w dyplomie IV roku u Jerzego Stuhra i to była moja ostatnia obecność w szkole.
Niedawno, po kilku latach poświęcony całkowicie muzyce, wrócił na duży ekran. Zagrał w filmie „Skrzydlate świnie" – o kibicach.
– Castingowałem się z Kotem, Lubosem, Damięckim, Małaszyńskim. No i wygrałem. To była rola dla mnie.
Teraz występuje w serialu „Chichot losu" z Martą Żmudą-Trzebiatowską.
– Nie chcę wypaść z rytmu. Aktorstwo to moja przyszłość.
Nawet solowa płyta jest zainspirowana teatrem. Redbad Klynstra zaproponował mu tytułową rolę w „Baalu" Brechta w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu.
– Pracowaliśmy cztery miesiące, na dwa tygodnie przed premierą dyrektor Krystyna Meissner przerwała próby. Rzeczywiście nie byliśmy gotowi, ale spektakl miał potencjał, a na mnie ogromny wpływ. Dzięki niemu powstała „Hipertrofia" Comy i „Loki". Oba albumy są o nienasyceniu życiem, pożeraniu życia. „Loki" to alter ego brechtowskiego „Baala", przetworzone przez moją wyobraźnię.
Piotr Rogucki przestrzega jednak, by nie utożsamiać hedonizmu opisywanego w tekstach z jego życiem osobistym.
– Wielu ludzi pytało mnie, czy teksty piszę po pijaku albo na haju? Ale jak bym tak nie potrafił. Używki odbierają energię. Wystarcza mi bogactwo wyobraźni. Były momenty, kiedy nam odbijało, zdarzały się mocne imprezy po koncertach, zwłaszcza gdy wydaliśmy drugą płytę. Jednak nigdy nie wyrzucaliśmy telewizorów przez okno hotelowych pokojów. Nie potrafimy też wejść na scenę pijani i spojrzeć ludziom w oczy, jeśli nawet takie sytuacje miały miejsce w przeszłości za bardzo było nam wstyd, więc po prostu tego nie robimy. Jesteśmy rockowym zespołem, który po każdym ostrym party przez następne dwa miesiące ma wyrzuty sumienia.