Poznajcie Piotra Roguckiego

Jeśli nie wiecie nic o Piotrze Roguckim – jest pierwszą osobą z polskiego show-biznesu, którą powinniście poznać

Publikacja: 02.04.2011 01:01

Poznajcie Piotra Roguckiego

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Mógł być gwiazdą TR Warszawa Grzegorza Jarzyny. Wybrał granie w Comie. To najpopularniejszy zespół pośród tych, które debiutowały po 2000 r. Rogucki wydał właśnie solową płytę „Loki" . Imponuje autoironicznym humorem, skromnością, ale przede wszystkim piekielną determinacją, jaką wykazywał w dążeniu na szczyt popularności, od ostatnich klas podstawówki, poprzez technikum elektryczne, cztery trudne lata, kiedy próbował się dostać do łódzkiej Filmówki, i niełatwe studia w krakowskiej PWST.

Cały czas słyszał od rodziny, nauczycieli i profesorów, że jest przeciętniakiem i dlatego nic mu się w życiu nie uda. Cud, że się nie załamał.

Twarz buldoga

Przygotowując kawę w kuchence firmy fonograficznej Mystic na warszawskiej Saskiej Kępie, przypominamy sobie początki Comy.

Od czasu debiutu zespół gra ciężkiego, gitarowego rocka, ostatnio z elektronicznymi motywami, z odlotowymi, egzystencjalnymi, psychodelicznymi tekstami. Sprzedał po kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy każdej płyty. Każda  została wyróżniona co najmniej jedną nagrodą Fryderyka, poczynając od debiutanckiego „Pierwsze wyjście z mroku" (2004), poprzez „Zaprzepaszczone Siły Wielkiej Armii Świętych Znaków" (2006), a na „Hipertrofii" (2008) kończąc. Trudno zrozumieć, że na początku zespół miał gigantyczne problemy z przebiciem się do mediów. Pamiętam, jak bardzo podobał mi się pierwszy album, ale nikt nie chciał rozmowy z nikomu nieznanym wokalistą. Wydawca zespołu powiedział wtedy muzykom, że muszą sobie wymyślić image, bo bez niego nie ma żadnej szansy na promocję.

–  Przekonaliśmy się, że nie wystarczy nagranie dobrej płyty. Trzeba być jeszcze kimś znanym. Ale jak to zrobić, kiedy się debiutuje? Absurd! Na szczęście zaprocentowała moja zabawa w piosenkę poetycką: wygrałem konkurs Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Okazało się, że mam image! Nieważne, że zespół był rockowy, a nagroda za poezję śpiewaną. Najważniejsze, że znalazł się powód do pokazania nas. Chociaż i dziś nie jestem pewien, czy media o nas wiedzą.

Wciąż piszą o Comie „młody zespół łódzki, który wybija się kolejną płytą". W czasie wywiadów padają pytania: „Jak to jest grać przed takimi gwiazdami jak T.Love i Acid Drinkers?".

– A przecież na nasze koncerty przychodzi trzy razy więcej ludzi niż na Acidów i tyle samo co na T.Love. Wygląda na to, że w Polsce gwiazdą zostaje ktoś, kto wygra „Idola" albo wystąpi w programie „Big Brother". Ewentualnie zagra w serialu. Taki debiutant albo amator nie jest amatorem lub debiutantem. Media czynią cuda!

Zanim Coma debiutowała, pięć lat grała w Łodzi, starając się nieustannie dostarczać do wszystkich firm płytowych nagrania demo.

Na jej koncerty przychodziło już po 1000 osób i każda firma fonograficzna powinna na zespół zwrócić uwagę. Tak się jednak nie działo.

Wtedy grupa postanowiła zarobić pieniądze, występując w reklamówce czipsów i wydać promocyjnego singla na własny koszt . W trzech tysiącach egzemplarzy! Tytuł brzmiał: „P.W.P!", skrót od „Pier...ć wytwórnie płytowe

– Nic dziwnego, że do tej pory mamy do rozdysponowania 2,5 tysiąca egzemplarzy!

Muzykom pomógł Adam Kołaciński, redaktor Radia Łódź. Na prowadzonej przez niego liście przebojów nagrania Comy przez dwa lata zajmowały pierwsze miejsce. Wielokrotnie zapraszał przedstawicieli wytwórni fonograficznych na koncert grupy. W końcu bosowie ze stolicy przyjechali. Wśród nich Paweł Jóźwicki, który produkował płytę Maryli Rodowicz, pomógł w powrocie Krzysztofa Krawczyka, a obecnie jest dobrym duchem kariery Ani Dąbrowskiej.

– Chcieliśmy dać z siebie wszystko – wspomina Rogucki. – Przez dwa dni

razem z fanami budowaliśmy na scenie plastikowe makiety, postaci z folii.

Po koncercie słynący z ostrego języka Jóźwicki skwitował show następująco: „Ale g...!". Pierdziałeś coś przez mikrofon, a i tak nic nie słyszałem. Macie jednak energię!".

Te komplementy musiały starczyć na pół roku z okładem. Przez ten czas z Warszawy nie było żadnego sygnału. Muzycy byli sfrustrowani tak bardzo, że postanowili rozwiązać zespół.

– Decyzja zapadła i właśnie wtedy odezwał się Jóźwicki. Powiedział, że  BMG wyda naszą płytę.

Rogucki nie wiedział, co robić: cieszyć się czy płakać, bo po pięciu latach nieudanych prób dostał się na studia aktorskie w Krakowie. Później sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej – będąc już studentem krakowskiej PWST, przeszedł pomyślnie casting do projektu „TR/PL" Teatru Rozmaitości Grzegorza Jarzyny, którego celem było pokazanie zmian społecznych w Polsce. Dostał główną rolę w spektaklu „Zaryzykuj wszystko", grotesce w stylu Tarantina, opartej na motywach trzeciorzędnych filmów sensacyjnych i telenowel. Przedstawienie grano w dawnej poczekalni, na antresoli warszawskiego Dworca Centralnego. Przez okno zaglądali żule, kloszardzi i gapie . Stanowili dodatkową atrakcję fenomenalnego widowiska. Piotr grał zmanierowanego producenta filmów porno, który szuka nowej podniety i nagle odmienia go miłość do przypadkowo poznanej sąsiadki. Spektakl odniósł wielki sukces. Był pokazywany w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, Niemczech i Rosji.

– Uwielbialiśmy się z Grześkiem. Po sukcesie „Zaryzykuj wszystko" zaproponował mi zastępstwo w „Festen", gdzie grały największe gwiazdy Rozmaitości – Cielecka, Chyra, i zaproszeni goście – Peszek, Dałkowska. Chodziło o to, żebym poznał zespół, wciągnął się do pracy.

Niestety zachorował.

– Przyczyn było wiele. Mój teatralny bohater prowadził ryzykowny tryb życia i żył na koksie. Rekwizytorzy wymyślili, że będę wciągał ziemniaczaną mąkę. Później dowiedzieliśmy się, że w filmach używa się glukozy. Rychło w czas: mąka zapchała mi zatoki, dostałem zapalenia górnych dróg oddechowych i nie można było tego wyleczyć. Brałem antybiotyki przez trzy miesiące. I nic. A musiałem grać koncerty z Comą. Kiedy przyszedł bardzo ważny występ w łódzkiej Fanaberii, dopadło mnie również zapalenie oskrzeli. Skończyło się zapaleniem nerwu twarzowego.

Rogucki w mistrzowskiej etiudzie pokazuje, jak zwiotczało mu pół twarzy.

– Wyglądałem jak buldog. Nie pokazywałem się w teatrze i zostałem odsunięty. A była szansa, że dostanę się do zespołu. Dziś myślę, że choroba zdarzyła się również na tle emocjonalnym. Nie potrafiłem połączyć oczekiwanego przez kilka lat nagrywania płyty z obecnością w najlepszym młodym teatrze w kraju. Grzegorz chyba nie wierzył, że zespół może mieć znaczenie, odnieść sukces. Musiałem wybierać, choć według mnie teatr i muzyka mogły się fajnie zazębić.

Ta sprawa długo mnie bolała. Ale wszystko się poukładało. Kiedy dwa lata temu Grzesiek reżyserował w poznańskiej operze „Cosi fan tutti", przyszedł na koncert Comy, gratulował mi. Wyściskaliśmy się. Mam nadzieję, że to nie było nasze ostatnie spotkanie tego typu.

Bezpieczna enklawa

Piotr Rogucki urodził się i mieszka w Łodzi. – Wiem, wiem: moje miasto robi przygnębiające wrażenie i to już przy samym wyjściu z Łodzi Fabrycznej. A ja właśnie tam mieszkam!

Na płycie „Loki" znalazła się piosenka o przemożnej chęci ucieczki.

– Jest inspirowana doświadczeniami z łódzkiej kamienicy i słuchaniem sąsiadów, których bardzo nie chciałoby się słyszeć. Niestety, drewniane sufity w starym budynku są poprzekładane słomą. Ściany też są cienkie, bo skomunalizowane mieszkania poprzedzielano dyktą.

Tymczasem jeden z sąsiadów jest... szwaczem, chałupnikiem!

– Zaczyna pracę o czwartej nad ranem! Jego maszyna-stebnówka stoi tuż przy mojej ścianie. Dlatego jeden z pokojów jest wyłączony z użytkowania – pełni funkcję buforową, ale i tak zawsze przy łóżku mam w pogotowiu baterię stoperów.

To nie wszystkie dźwięki symfonii hałasów w łódzkiej kamienicy.

– Słyszę, kiedy sąsiedzi wyprowadzają psa i co myślą o żonie. Zdarzają się całonocne imprezy i wtedy muszę polubić italo disco. Masakryczna sprawa! Kłania się Bursa i opisane przez niego piekło ludzi, którzy gotują kiszoną kapustę. Prowincjonalna Polska. A jednak dla mnie Łódź jest super. Stanowi bezpieczną enklawę ludzi, którzy nie wymagają od życia zbyt wiele. Jak mnie ktoś zaczepia na ulicy, wiem czego chce: dwóch złotych. Ludzie wyglądający groźnie, ale tak naprawdę nie są niebezpieczni. Kocham Łódź. To moje rodzinne miasto. Mamy Manufakturę, której nie powstydziłby się Londyn. A kiedy przyjeżdżam do Warszawy, czuję, że ma za duży przelot. Trzeba skakać z miejsca na miejsce. Albo, nie daj Boże, nadskakiwać!

Gdyby nie determinacja Piotra, on też żyłby z godziny na godzinę.

– Ze względu na moje robotnicze pochodzenie w szkole mało kto we mnie wierzył. Byłem rudym grubasem. Nauczyciele gadali z politowaniem: „Jesteś taką polską kluchą i nic w życiu nie osiągniesz". Od wychowawcy słyszał: „Rogucki, nie idź do liceum, bo jesteś dyslektykiem i żadne liceum cię nie przyjmie. Nie skazuj się na porażkę. Idź do technikum, to będziesz miał w życiu spokój".

– Byłem utalentowany plastycznie, ale mama nie chciała mnie puścić do liceum plastycznego, bo się bała, że zostanę narkomanem. No to poszedłem do technikum.

Uratowała go literatura.

– Zacząłem dużo czytać. Najpierw lektury i książki z biblioteczki mamy, która pochłaniała jeden tytuł dziennie. Potem cioteczna siostra poleciła mi „Sto lat samotności", „Mistrza i Małgorzatę", „Szatańskie wersety". Pokazała poetów – Grochowiaka, Bursę. Te książki obudziły moją wyobraźnię.

Sztuka ciągnęła go już wcześniej. W siódmej klasie podstawówki postanowił zapisać się do kółka teatralnego Słup prowadzonego przez Marcela Szytenchelma, wpływowego animatora łódzkiej kultury.

– Powiedział mi, że na pewno nie zrozumiem profesjonalnego języka scenicznego. To było pierwsze „spadaj" usłyszane od Szytenchelma. Później spotkałem go w jury konkursu recytatorskiego. Powiedział, że nie mogę jednocześnie startować w konkursie poezji śpiewanej i recytatorskim.

Rogucki: – Jak to nie mogę?! Przecież regulamin tego nie zakazuje!

Szytenchelm: – Ale ja tak mówię!

Piotr odgryzł mu się fragmentem prozy Jurija Andruchowycza o tym, że tylko dupki nie potrafią szanować i kochać drugiego człowieka.

– Szytenchelm zgłupiał: nie był pewien, czy mówię bezpośrednio do niego, czy to tylko przypadkowa zbieżność sytuacji. Sekretarki były lotniejsze. Po występie częstowały mnie ciastkami i mówiły: „Nareszcie mu ktoś dop...! Długo o tym marzyliśmy!". Od widowni dostałem ogromne brawa... i, oczywiście, nie przeszedłem do dalszego etapu konkursu.

Od społecznika do aktora

- Zostałem prezydentem szkoły, czyli przewodniczącym komitetu szkolnego. Widziałem w tym dobry pretekst do zgrywy. Działo się to po finale dogrywki prezydenckiej z udziałem Lecha Wałęsy i Stana Tymińskiego, dlatego nabijaliśmy się z całej sytuacji, robiliśmy polityczny kabaret. Była kampania przedwyborcza, koledzy nosili moje plakaty. Żartowaliśmy, że skoro jesteśmy w technikum elektrycznym, mamy większą szansę na karierę niż ówczesny prezydent, który skończył tylko zawodówkę. To, co działo się z ludźmi dawnej „Solidarności", było dla nas zaprzepaszczeniem fantastycznej idei, porażką wspaniałych wartości.

Ale inicjatywy obywatelskie się rozwijały.

– Działałem w Powszechnej Akademii Młodzieży zorganizowanej przy Polskim Towarzystwie Psychologicznym w Warszawie. Z naszym udziałem powstał film dokumentalny Piotra Bikonta o tym, jak polska młodzież w nowej sytuacji ustrojowej i gospodarczej może pozyskiwać fundusze. Od jednej z amerykańskich fundacji dostaliśmy po 1000 złotych. Mieliśmy te pieniądze pomnożyć. Zdecydowaliśmy się na gastronomię.

Rogucki z kolegami piekł ciasta, sprzedawał kiełbaski.

– Po tygodniu ciężkiej pracy zarobiliśmy po... pięć dych. No to wróciłem do szkoły.

I do sztuki.

Zanim Rogucki dostał się do krakowskiej PWST, cztery razy próbował zdać do łódzkiej Filmówki.

– Nie lubili mnie tam, a szczególnie profesor Bronisław Wrocławski. Na egzaminach, byłem chwalony za zadania, które wykonywałem, by ostatecznie po raz kolejny odpaść w ostatnim etapie. Ale byłem zdeterminowany. Miałem ogromną frajdę, występując przed zawodowymi aktorami. To dawało mi napęd do całorocznych przygotowań.

Po czwartym razie zaczęło do niego docierać, że może profesjonaliści mają rację i faktycznie nie nadaje się do zawodu.

– Wtedy jednak zacząłem wygrywać festiwale piosenki śpiewanej. Musiałem być na scenie. Czułem też, że jestem lepszy od kolegów z branży, którzy śpiewali piosenki o tym, że zgubili drogę. Ja swoją drogę znalazłem!

Dziś nie ukrywa, że zdarzało się śpiewać pod publiczkę.

– Jak był festiwal piosenki turystycznej – to o wędrowaniu. Jak Osieckiej – to ćwiczyłem Osiecką. Wspierali mnie wykładowcy zaocznego Wydziału Teatrologii. Mówili, że stać mnie na więcej.

W Krakowie przeszedł z powodzeniem dwa pierwsze etapy egzaminów. Termin trzeciego pomylił.

– Przyjechałem na przesłuchanie dla dziewcząt. W komisji byli Jerzy Stuhr i Krzysztof Jędrysek. Nie zgodzili się mnie przyjąć. Przed kolejnym podejściem miałem koncert Comy w Łodzi. Graliśmy do drugiej w nocy, a o 10 rano musiałem być w Krakowie.

Głos miał zryty i kiedy kończył godzinne przesłuchanie, koszula pokryła się wielkimi plamami potu.

– Byłem zrezygnowany. Już nie miałem więcej sił, żeby pokazać, jaki jestem zajebisty!

A jednak się dostał.

– Podczas inauguracji roku akademickiego rektor Jerzy Stuhr mówił, że prawdziwie zaangażowany aktor schodzi ze sceny... mokry od potu. Wtedy zrozumiałem, dlaczego się dostałem. Mówiąc serio, profesor Stuhr coś we mnie zobaczył. Kiedy graliśmy razem w „Doskonałym popołudniu" Przemysława Wojcieszka, opieprzał mnie za to, że nie jestem na zajęciach.

Gehenna zaczęła się, gdy Rogucki wrócił na studia po urlopie dziekańskim wziętym z myślą o graniu w TR Warszawa.

– Wtedy okazało się, że profesorowie nie lubią, jak się studentom coś udaje. Pokazali swoją małość. Szczególnie wykazał się dziekan. Kiedy nie mogłem zaliczyć kilku przedmiotów, wyznał: „Nie mogę panu pomóc, panie Rogucki, bo ja pana nie lubię". Poddałem się, gdy profesor od pantomimy powiedział do mnie: „Muszę potraktować pana jako kumpla, ponieważ sytuacja jest kumpelska. Ja panu zaliczę egzamin, bo jest pan bardzo zdolny, ale korzystając z kontaktów w Warszawie, załatwi mi pan rolę w stolicy".

Potem pani od obyczajów powiedziała, że da mi piątkę, jak wystąpię w jej teatrze. Wspierało mnie kilka osób, za co jestem im bardzo wdzięczny. W takich warunkach przestałem chodzić na zajęcia, to było zbyt trudne kajać się przed ludźmi, do których straciłem szacunek. Zagrałem w dyplomie IV roku u Jerzego Stuhra i to była moja ostatnia obecność w szkole.

Niedawno, po kilku latach poświęcony całkowicie muzyce, wrócił na duży ekran. Zagrał w filmie „Skrzydlate świnie" – o kibicach.

– Castingowałem się z Kotem, Lubosem, Damięckim, Małaszyńskim. No i wygrałem. To była rola dla mnie.

Teraz występuje w serialu „Chichot losu" z Martą Żmudą-Trzebiatowską.

– Nie chcę wypaść z rytmu. Aktorstwo to moja przyszłość.

Nawet solowa płyta jest zainspirowana teatrem. Redbad Klynstra zaproponował mu tytułową rolę w „Baalu" Brechta w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu.

– Pracowaliśmy cztery miesiące, na dwa tygodnie przed premierą dyrektor Krystyna Meissner przerwała próby. Rzeczywiście nie byliśmy gotowi, ale spektakl miał potencjał, a na mnie ogromny wpływ. Dzięki niemu powstała „Hipertrofia" Comy i „Loki". Oba albumy są o nienasyceniu życiem, pożeraniu życia. „Loki" to alter ego brechtowskiego „Baala", przetworzone przez moją wyobraźnię.

Piotr Rogucki przestrzega jednak, by nie utożsamiać hedonizmu opisywanego w tekstach z jego życiem osobistym.

– Wielu ludzi pytało mnie, czy teksty piszę po pijaku albo na haju? Ale jak bym tak nie potrafił. Używki odbierają energię. Wystarcza mi bogactwo wyobraźni. Były momenty, kiedy nam odbijało, zdarzały się mocne imprezy po koncertach, zwłaszcza gdy wydaliśmy drugą płytę. Jednak nigdy nie wyrzucaliśmy telewizorów przez okno hotelowych pokojów.  Nie potrafimy też wejść na scenę pijani i spojrzeć ludziom w oczy, jeśli nawet takie sytuacje miały miejsce w przeszłości za bardzo było nam wstyd, więc po prostu tego nie robimy. Jesteśmy rockowym zespołem, który po każdym ostrym party przez następne dwa miesiące ma wyrzuty sumienia.

Mógł być gwiazdą TR Warszawa Grzegorza Jarzyny. Wybrał granie w Comie. To najpopularniejszy zespół pośród tych, które debiutowały po 2000 r. Rogucki wydał właśnie solową płytę „Loki" . Imponuje autoironicznym humorem, skromnością, ale przede wszystkim piekielną determinacją, jaką wykazywał w dążeniu na szczyt popularności, od ostatnich klas podstawówki, poprzez technikum elektryczne, cztery trudne lata, kiedy próbował się dostać do łódzkiej Filmówki, i niełatwe studia w krakowskiej PWST.

Cały czas słyszał od rodziny, nauczycieli i profesorów, że jest przeciętniakiem i dlatego nic mu się w życiu nie uda. Cud, że się nie załamał.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą