Prometeusz wśród trumien

Grzechem polskiej polityki wschodniej jest defensywny minimalizm. Opiera się on na przeświadczeniu o tym, że tylko wraz z demokratyzacją państwa rosyjskiego wygasną jego imperialne apetyty, a nie bierze w ogóle pod uwagę perspektyw, jakie otwierają obecne tam tendencje odśrodkowe

Publikacja: 16.04.2011 01:01

Prometeusz wśród trumien

Foto: Fotorzepa, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Mawia się za Jerzym Giedroyciem, że Polską wyobraźnią geopolityczną współrządzą od kilkudziesięciu lat dwie trumny: Romana Dmowskiego i Józefa Piłsudskiego. Mało tego, koncepcje firmowane przez oba te nazwiska zostały w znaczącym stopniu zrealizowane. Tymczasem można odnieść nieodparte wrażenie, że w polskich sporach dotyczących polityki międzynarodowej ci dwaj politycy symbolizują cele, których nie udało się wciąż osiągnąć.

A skoro tak, to należy wciąż do tych celów dążyć.

Zacznijmy od Dmowskiego. To paradoks, że zmarły w roku 1939 przywódca endecji, który był pryncypialnym antykomunistą i wrogiem ZSRR, a dziś uchodzi za duchowego ojca polskiego nacjonalizmu, zwycięstwo odniósł po drugiej wojnie światowej. Ale właśnie wtedy Polska stała się państwem jednolitym etnicznie.

A także religijnie – państwem Polaków-katolików niezależnie od oficjalnej ideologii partii i od tego, jak traktowany był przez władze komunistyczne Kościół.

PRL jako ziszczenie endeckiego snu

PRL była państwem ziszczonego endeckiego snu także pod innymi ważnymi względami. Polska została ostatecznie „uwolniona" od balastu ziemiaństwa, a więc warstwy w tym sensie anachronicznej, że hamującej modernizację kraju, którą postulował Dmowski. Chodziło mu przecież o to, żeby Polska dynamicznie rozwijała swoją gospodarkę i goniła potęgi zachodnie. Trzeba było przezwyciężyć pozostałości feudalizmu i budować polską klasę średnią. A państwo realnego socjalizmu zagrożenia dla siebie upatrywało raczej w zrewoltowanym inteligencie (duchowym potomku szlachcica-powstańca) czy strajkującym robotniku niż w drobnym prywaciarzu, który jakoś sobie radził.

PRL „uwolniła się" się też od balastu mniejszości narodowych, w tym grup, z którymi II RP miała szczególny problem. Chodziło zwłaszcza o Ukraińców. Ich „kwestię" rozwiązała akcja „Wisła".

Z kolei ocaleni z Holokaustu Żydzi nie tworzyli już zwartej mniejszości, która z endeckiej perspektywy byłaby źródłem napięć narodowościowych.

Oczywiście endecja opowiadała się za włączeniem Polski do europejskiego krwiobiegu, o czym za PRL nie było mowy z wiadomych względów, ale robi to obecna elita polityczna III RP. Platforma Obywatelska wręcz ostentacyjnie nawiązuje do endeckiej geopolityki. I uzupełnia braki z okresu PRL – integruje, przynajmniej na poziomie deklaracji, Polskę z lepszą częścią Europy (musi u nas być tak jak na Zachodzie, dlatego mamy być drugą Irlandią). Chwilami można też pomyśleć, że dla ekipy Tuska między Polską a Rosją nie ma żadnych innych państw. Dla polskiego rządu liczą się tylko możni tego świata (Niemcy, Rosja). Współpraca z nimi jest wyrazem doraźnych kalkulacji (czyżby ów endecki realizm?), a nie dalekosiężnych wizji (zwłaszcza jeśli miałby się nad nimi unosić duch insurekcyjnego, romantycznego – dziś też poniekąd pisowskiego – hasła: „Za wolność waszą i naszą").

Zwycięstwo Giedroycia nad Piłsudskim

Przejdźmy do Piłsudskiego. Tu sprawa jest bardziej skomplikowana. Dziedzictwo Marszałka kontynuowane jest na dwa sposoby: „ortodoksyjny" (jagielloński) i „heretycki" (prometejski). Pierwszy to właściwie zjawisko retro, coś w rodzaju polityki muzealnej. Przejawia się on w rozmaitych formach tęsknoty za utraconą przeszłością kresową. Środowiska, które ten nurt reprezentują, przestały mieć po roku 1945  polityczne znaczenie, stanowią raczej zjawisko kulturowe. Są one wyczulone na przypadki niszczenia śladów polskości na dawnych Kresach. Alarmują, gdy władze litewskie czy białoruskie dyskryminują ludność polską. Rozliczają Ukrainę z czarnych kart jej historii.

W tym właśnie przejawia się żywotność mitu jagiellońskiego – I RP trwa jako niewidzialne imperium. Litwa, Białoruś, Ukraina to wciąż prowincje Korony Królestwa Polskiego, które należy traktować protekcjonalnie. Hasło „Wolni z wolnymi, równi z równymi" ładnie brzmiało w epoce Rzeczypospolitej Obojga Narodów, ale rzeczywistość była przecież bardziej złożona. Jeśli któraś z wymienionych prowincji się buntuje, to trzeba reagować tak, jak to uczynił w roku 1920 generał Lucjan Żeligowski, odbijając z rąk Litwinów Wilno. Wbrew dzisiejszym obiegowym opiniom taka właśnie była linia Piłsudskiego, który traktował wschodnich sąsiadów Polski instrumentalnie i bez skrupułów.

Ale przecież w Polsce po roku 1989 do głosu doszła „heretycka" interpretacja dziedzictwa Marszałka. Ma ona swoje źródło jeszcze w okresie międzywojennym, w działaniach mieszczących się w ramach „ortodoksyjnej" piłsudczyzny. W roku 1926 w Paryżu powstała organizacja Prometeusz, w skład której weszli emigracyjni politycy z krajów i regionów znajdujących się wówczas w granicach Związku Sowieckiego, takich jak: Ukraina, Gruzja, Azerbejdżan, Kubań. Chodziło o rozbicie ZSRR i odzyskanie niepodległości przez kraje i regiony, które w latach 1918 – 1921 ono zaanektowało. Z ruchem prometejskim mniej lub bardziej współpracowały polskie placówki sowietologiczne: w Warszawie Instytut Wschodni i Ukraiński Instytut Naukowy, a w Wilnie Instytut Naukowo-Badawczy Europy Wschodniej. Instytut Wschodni był jednocześnie intelektualnym zapleczem polskich służb wywiadowczych, tak zwanej Dwójki.

Elementy prometeizmu znalazły swój ciąg dalszy w programie paryskiej „Kultury", który poddał dziedzictwo Marszałka rewizji. Chodzi o sformułowaną w latach 70. przez Jerzego Giedroycia i Juliusza Mieroszewskiego koncepcję zwaną ULB: w interesie Polski jest niepodległość Ukrainy, Litwy, Białorusi, które w konsekwencji sowieckich zdobyczy terytorialnych wchłonęły dawne polskie ziemie (to istotna nowość!), natomiast podporządkowanie tych krajów Rosji zagraża też Polsce. Koncepcja Giedroycia-Mieroszewskiego wykazywała zainteresowanie dawnymi Kresami, ale już w sposób podmiotowy, partnerski, równoprawny wobec zamieszkujących je narodów. Takie podejście określiło też charakter polityki wschodniej III RP (do roku 2007, gdy premierem został Donald Tusk). Nasuwały się nawet pewne historyczne analogie. W roku 2004 poparcie całej polskiej klasy politycznej dla „antyrosyjskiej" pomarańczowej rewolucji było „powtórzeniem" wyprawy Piłsudskiego na Kijów, która miała wesprzeć Symona Petlurę w walce przeciw bolszewikom. A zdaniem azerskiego politologa z uniwersytetu w Moguncji Zaura Gasimova Lech Kaczyński uchodził w Azerbejdżanie i Gruzji wręcz za spadkobiercę prometeizmu.

Stosunek „ortodoksyjnych" spadkobierców polityki wschodniej Piłsudskiego do jej wersji „heretyckiej" znakomicie oddają słowa Ryszarda Legutki, który zanim został posłem do Parlamentu Europejskiego z ramienia PiS, był sekretarzem stanu w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego:

„Koncepcja Giedroycia była prosta. Zapomnijmy o Lwowie i Wilnie, a w zamian za to uzyskamy sprzymierzeńców na Wschodzie wśród Ukraińców i Litwinów, co się może przydać w konfrontacji ze Związkiem Sowieckim. Koncepcja ta wywołała duże sprzeciwy w kręgach emigracji, w których kwestie Lwowa i Wilna głęboko przeżywano. W Polsce była ona długo nieznana, a przynajmniej mało znana. Później, już w wolnej Polsce, zyskała niezwykłą popularność, która owocowała między innymi zainteresowaniem politycznym Ukrainą, Białorusią, Litwą. Ale jednocześnie, angażując się tam, odkryliśmy, jak bardzo antypolskie nastroje są tam silne. Spora część naszych sąsiadów uważa – zupełnie zresztą niesłusznie – że my, wspierając ich, mamy jakieś ukryte interesy imperialne" („Kresy nie mają dziś swojej kontynuacji", Kresy.pl, 20 czerwca 2010).

Na Wschodzie bez zmian

Frustracja środowisk kresowych jest tylko potwierdzeniem sukcesu koncepcji Giedroycia-Mieroszewskiego. Polskę od Rosji oddzielają powstałe po rozpadzie ZSRR suwerenne państwa. ULB jest faktem. Przez miniony rok sporo jednak słychać było o tym, że sytuacja geopolityczna w regionie się zmienia. Wybrani w roku 2010 nowi prezydenci Ukrainy (Wiktor Janukowycz) i Litwy (Dalia Grybauskait?) uchodzą za polityków jeśli nie prorosyjskich, to przynajmniej nie antyrosyjskich. Kolorowe rewolucje na obszarze postsowieckim, których skutków tak bardzo obawiał się Kreml, są już pieśnią przeszłości. Trudno dziś sobie też wyobrazić, żeby w sytuacji takiej jak agresja Rosji na Gruzję w roku 2008 w obronie zaatakowanego kraju solidarnie wystąpiły Polska, Ukraina i państwa bałtyckie.

Ale pojawiają się też inne interpretacje tego, co się dzieje na terenie dawnego ZSRR. Przypomnijmy chociażby zeszłoroczne zawarcie między Kijowem a Moskwą umowy, na mocy której obniżono ceny rosyjskiego gazu w zamian za przedłużenie stacjonowania Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu do roku 2042. Rosyjski publicysta, zjadliwy krytyk reżimu putinowskiego, Andriej Piontkowski skomentował to wtedy następująco: „Prezydent Ukrainy odniósł sukces, za który zapłacił jedynie w sferze symbolicznej, bo przecież Flota Czarnomorska to stare, rdzewiejące okręty, które nie stanowią istotnej siły militarnej. Janukowycz zyskał, ale pod względem psychologicznym Kreml ma poczucie zwycięstwa. W ten sposób grają z nim wszyscy przywódcy postsowieccy. Dla realizacji własnych interesów ekonomicznych wykonują wobec Moskwy jakieś symboliczne ruchy, żeby miała ona iluzoryczne poczucie mocarstwowości" („Europa – Magazyn Idei" „Newsweeka", 4 maja 2010).

Z kolei rosyjski politolog, dyrektor moskiewskiego Centrum Carnegie Dmitrij Trenin uważa, że papierkiem lakmusowym hegemonicznej pozycji Rosji na obszarze postsowieckim byłoby uznanie przez państwa powstałe na gruzach ZSRR niepodległości Abchazji i Osetii Południowej. Żadne z nich nie wykonało takiego ruchu. Nawet mająca opinię sojusznika Rosji Białoruś na to się nie zdobyła. Aleksander Łukaszenko prowadzi bowiem dość suwerenną politykę, zręcznie lawirując między Rosją a Zachodem. Relacje Moskwy z pozostałymi postsowieckimi stolicami są więc dość skomplikowane. Wydaje się, że żaden z ich gospodarzy nie zamierza być wasalem Kremla.

Skoro na Wschodzie nie ma istotnych zmian, to może nie powinna także dziwić opinia Pawła Zalewskiego dotycząca zwrotu w polskiej polityce wschodniej.

Otóż poseł do europarlamentu z ramienia PO nawołuje do tego, żeby skończyć z dyskusjami na temat koncepcji Giedroycia-Mieroszewskiego. Została ona bowiem – uważa Zalewski – zrealizowana w roku 1991, kiedy Polska jako pierwsze państwo uznała niepodległość Ukrainy.

Polityk Platformy postuluje więc poszukiwanie nowej formuły: państwa ULB wielokrotnie zawodziły Warszawę – przykładem może być dyskryminacja ludności polskiej na Litwie i Białorusi – zatem nie można ich bezwarunkowo popierać tylko dlatego, że są sojusznikami w obliczu rosyjskiego zagrożenia. Trzeba od nich wymagać przestrzegania praw obywatelskich oraz przeprowadzenia reform administracyjnych i ekonomicznych. A w stosunkach z Rosją należy roztropnie szukać pól współpracy z nią.

Niestety, tacy politycy PO to niepoprawni marzyciele. Jesienią ubiegłego roku miał miejsce pewien drobny incydent towarzyszący debacie na temat relacji unijno-ukraińskich na posiedzeniu Parlamentu Europejskiego. Pawłowi Kowalowi i Michałowi Kamińskiemu, posłom do PE, którzy wtedy wychodzili z PiS i zakładali PJN, dostało się za kolację w brukselskiej restauracji w obecności Walerija Choroszkowskiego, szefa ukraińskiej służby bezpieczeństwa, mającego ponurą reputację polityka promoskiewskiego.

Rzecz cała odbywała się w kontekście zablokowania między innymi przez Kamińskiego uchwały PE piętnującej władze Ukrainy za nadużycia wyborcze. Przypomnijmy ciekawy szczegół, na który zwrócił uwagę  Piotr Zaremba: „Ci, co nadużycia piętnowali, przedstawiają się jako obrońcy dawnej prozachodniej Ukrainy. Jeden taki obrońca się nawet ujawnił. Zbigniew Ziobro jako europoseł zabrał głos w minutowym wystąpieniu na końcu posiedzenia i żądał, aby rezolucję głosować" .

Tymczasem inicjatorami rezolucji stawiającej Ukrainę pod pręgierzem i utrudniającej  ewentualną integrację z Zachodem byli niemieccy chadeccy posłowie do PE, a więc członkowie frakcji, do której należy PO. To ich de facto poparł Ziobro, polityk PiS. Tak się tworzą osobliwe koalicje: piłsudczycy spod znaku jagiellońskiego niewidzialnego imperium, którym chyba nie w smak jest, że Lwów leży w tej chwili w granicach państwa ukraińskiego, gotowi są sprzymierzyć się z endekami przeciw piłsudczykom będącym spadkobiercami prometeizmu oraz koncepcji Giedroycia-Mieroszewskiego.

Zaremba słusznie podkreślał, że czarny piar wobec Ukrainy promują w UE Niemcy. Idą w ten sposób na rękę Rosji. Im gorszy wizerunek Ukrainy (niezależnie, kto nią rządzi, Janukowycz to tylko pretekst), tym maleją jej szanse na wejście do Unii. A temu chętnie przyklaskuje Moskwa. Wówczas bowiem jej wpływy w Kijowie rosną. Wtóruje temu wszystkiemu PO, która namawia polską klasę polityczną do izolowania Polski od Ukrainy, bo ta jest – jak ironicznie ujął to Zaremba – „brudna, brzydka i dzika". Swoją drogą w dziedzinie przestrzegania europejskich standardów demokratycznych niemieccy chadecy nie przykładają tej samej miary do Rosji co do Ukrainy.

Dokończyć dekolonizację Eurazji

Czy w tej sytuacji skazani jesteśmy na klincz dwóch trumien? Odpowiedzi udziela być może sygnalny numer periodyku „Nowy Prometeusz", który się ukazał w grudniu zeszłego roku. Wydaje go stowarzyszenie Dom Kaukaski w Polsce, które działa przy Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, placówce nawiązującej do dorobku naukowego Instytutu Wschodniego. Periodyk zamieszcza teksty po polsku, angielsku i rosyjsku. Bo i jego redakcja jest międzynarodowa.

W numerze zerowym ukazał się artykuł po rosyjsku autorstwa wspomnianego już wcześniej Zaura Gasimova. Warto zacytować fragment: „»Nowy Prometeusz« powinien regularnie naświetlać procesy demokratyzacji i »autorytaryzacji« w regionach byłego Związku Sowieckiego, lecz przy tym w żadnym wypadku nie ograniczać się tylko do krajów Kaukazu, Ukrainy i Białorusi. Konieczne są regularne analizy aktualnej polityki w historycznym regionie Idel-Uralu, czyli Tatarstanu, Baszkirii i Powołża, a także w Karelii i innych regionach Federacji Rosyjskiej. Nie należy zapominać, że demokratyzacja Rosji mogłaby mieć kolosalne znaczenie dla wielu republik dawnego ZSRR i, przede wszystkim, dla samych Rosjan".

Rodzi się pytanie: dlaczego azerski politolog napomyka akurat o Idel-Uralu czy Karelii? Może dlatego, że w regionach tych udało się stworzyć po rewolucji październikowej niepodległe republiki, które stawiały czoła bolszewikom. Takich tworów na terenie rozlatującego się imperium Romanowów było więcej. Politycy owych państw po ich likwidacji przez władzę sowiecką emigrowali na Zachód i angażowali się później w ruch prometejski.

Dalej możemy się zapytać: jaki ma to związek z dniem dzisiejszym? Problemem Federacji Rosyjskiej – wbrew jej nazwie – jest potężna przestrzeń, która pod względem politycznym pozostaje scentralizowana. Według znanego dysydenta czasów sowieckich, Władimira Bukowskiego centralizm polityczny i gospodarczy w przypadku rozległego państwa o dziewięciu strefach czasowych prowadzi do tąpnięć. To jest źródło trwającej wiele wieków niestabilności Rosji. W sytuacjach kryzysowych państwo się rozpadało – jak w roku 1917 czy 1991.

Aby uniknąć kolejnej zapaści, Federacja Rosyjska powinna się głęboko zdecentralizować. Wchodzące w jej skład republiki muszą być autonomiczne faktycznie, a nie tylko formalnie. Należy też dopuścić do wyodrębniania się nowych suwerennych bytów państwowych (ta propozycja dotyczy chociażby Czeczenii czy Tatarstanu). Tyle Bukowski. Można jedynie dodać, że w tym zakresie prometeizm pozostaje wciąż niezrealizowany.

W tej sytuacji grzechem polskiej polityki wschodniej jest defensywny minimalizm. Opiera się on na przeświadczeniu o tym, że warunkiem poprawy stosunków polsko-rosyjskich i w ogóle dobrosąsiedzkich relacji w regionie są dwie zasadnicze zmiany: upodobnienie się państwa rosyjskiego do demokracji zachodnich oraz ostateczne przezwyciężenie przez jego establishment sowieckiej przeszłości. Obie te zmiany mają przynieść kres rosyjskim apetytom imperialnym, również wobec Polski.

To podejście naiwne. Mitem założycielskim Rosji postsowieckiej, podobnie jak jej wcześniejszych postaci, pozostaje XVI-wieczna idea III Rzymu. Ma ona ścisły związek z kolonialnym charakterem państwa rosyjskiego, które od czasów Wielkiego Księstwa Moskiewskiego nastawione jest na ekspansję. Jeśli zatem nawet Rosja bardziej się zdemokratyzuje i zliberalizuje oraz ostatecznie się rozliczy z sowiecką przeszłością, to nie oznacza to jeszcze wyrzeczenia się apetytów imperialnych.

Takie wyrzeczenie się nastąpi dopiero wówczas, gdy się dokona całkowita dekolonizacja pozostającej wciąż w granicach Federacji Rosyjskiej olbrzymiej części Eurazji, a idea III Rzymu zostanie pogrzebana. Wtedy Moskwa będzie stolicą rosyjskiego państwa narodowego. To także może mieć zbawienny skutek dla rosyjskiego prawosławia, które zrzuci z siebie ograniczenia cezaropapizmu. Cerkiew rosyjska nie będzie już zależna od państwa w swojej misji ewangelizacyjnej na obszarze Eurazji.

Czy znajdzie się w Polsce polityk, który odważy się przez taki pryzmat oglądać Rosję? Czy stać na to Jarosława Kaczyńskiego, jedynego chyba przedstawiciela czołówki politycznej ośmielającego się rozeznawać w mechanizmach stosunków międzynarodowych i snującego szerokie, a zarazem realistyczne wizje? W każdym razie w czasach pokoju, które nie wiadomo, jak długo jeszcze potrwają, polska polityka wschodnia potrzebuje męża stanu o chłodnym, endeckim temperamencie, zdolnego jednak daleko wykraczać poza endecki paradygmat. Ktoś taki powinien przyjąć w swoim działaniu perspektywę długookresową.

Rzecz jasna łatwo jest stwierdzić, że nowy prometeizm w obecnych okolicznościach to jakiś awanturniczy projekt wikłający Polskę w niepotrzebne napięcia międzypaństwowe. Tyle że stary prometeizm też mógł się jawić jako awanturnicza utopia. W latach 20. i 30. trudno było przewidywać, że pół wieku później powstanie niepodległa Ukraina. Jej pierwszymi przywódcami okazali się w dodatku działacze KPZR, którzy dostrzegli w niepodległości swojego kraju szansę dla siebie na suwerenną, niezależną od Moskwy, władzę. Może i teraz potrzeba większej odwagi w myśleniu o przyszłości.

Na razie wystarczy więc z bliska obserwować tendencje odśrodkowe w Rosji. Niekoniecznie muszą one być wybuchowe. Nikomu przecież nie jest na rękę wariant jugosłowiański. Zmiany geopolityczne mogą przybierać charakter naturalnego procesu. Przynajmniej w tym punkcie interesy Polaków, Rosjan i innych narodów zamieszkujących Federację Rosyjską są zbieżne.

Filip Memches, dziennikarz, publicysta, współpracownik tygodnika „Uważam Rze"

Mawia się za Jerzym Giedroyciem, że Polską wyobraźnią geopolityczną współrządzą od kilkudziesięciu lat dwie trumny: Romana Dmowskiego i Józefa Piłsudskiego. Mało tego, koncepcje firmowane przez oba te nazwiska zostały w znaczącym stopniu zrealizowane. Tymczasem można odnieść nieodparte wrażenie, że w polskich sporach dotyczących polityki międzynarodowej ci dwaj politycy symbolizują cele, których nie udało się wciąż osiągnąć.

A skoro tak, to należy wciąż do tych celów dążyć.

Zacznijmy od Dmowskiego. To paradoks, że zmarły w roku 1939 przywódca endecji, który był pryncypialnym antykomunistą i wrogiem ZSRR, a dziś uchodzi za duchowego ojca polskiego nacjonalizmu, zwycięstwo odniósł po drugiej wojnie światowej. Ale właśnie wtedy Polska stała się państwem jednolitym etnicznie.

A także religijnie – państwem Polaków-katolików niezależnie od oficjalnej ideologii partii i od tego, jak traktowany był przez władze komunistyczne Kościół.

PRL jako ziszczenie endeckiego snu

PRL była państwem ziszczonego endeckiego snu także pod innymi ważnymi względami. Polska została ostatecznie „uwolniona" od balastu ziemiaństwa, a więc warstwy w tym sensie anachronicznej, że hamującej modernizację kraju, którą postulował Dmowski. Chodziło mu przecież o to, żeby Polska dynamicznie rozwijała swoją gospodarkę i goniła potęgi zachodnie. Trzeba było przezwyciężyć pozostałości feudalizmu i budować polską klasę średnią. A państwo realnego socjalizmu zagrożenia dla siebie upatrywało raczej w zrewoltowanym inteligencie (duchowym potomku szlachcica-powstańca) czy strajkującym robotniku niż w drobnym prywaciarzu, który jakoś sobie radził.

PRL „uwolniła się" się też od balastu mniejszości narodowych, w tym grup, z którymi II RP miała szczególny problem. Chodziło zwłaszcza o Ukraińców. Ich „kwestię" rozwiązała akcja „Wisła".

Z kolei ocaleni z Holokaustu Żydzi nie tworzyli już zwartej mniejszości, która z endeckiej perspektywy byłaby źródłem napięć narodowościowych.

Oczywiście endecja opowiadała się za włączeniem Polski do europejskiego krwiobiegu, o czym za PRL nie było mowy z wiadomych względów, ale robi to obecna elita polityczna III RP. Platforma Obywatelska wręcz ostentacyjnie nawiązuje do endeckiej geopolityki. I uzupełnia braki z okresu PRL – integruje, przynajmniej na poziomie deklaracji, Polskę z lepszą częścią Europy (musi u nas być tak jak na Zachodzie, dlatego mamy być drugą Irlandią). Chwilami można też pomyśleć, że dla ekipy Tuska między Polską a Rosją nie ma żadnych innych państw. Dla polskiego rządu liczą się tylko możni tego świata (Niemcy, Rosja). Współpraca z nimi jest wyrazem doraźnych kalkulacji (czyżby ów endecki realizm?), a nie dalekosiężnych wizji (zwłaszcza jeśli miałby się nad nimi unosić duch insurekcyjnego, romantycznego – dziś też poniekąd pisowskiego – hasła: „Za wolność waszą i naszą").

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy