Jeszcze do niedawna wydawało się, że maszyny zastąpią nas wszędzie tam, gdzie jest dużo danych do zanalizowania. Trudno byłoby sobie wyobrazić, żeby zwykły śmiertelnik mógł się im na cokolwiek przydać w dziedzinie poszukiwania życia w kosmosie czy tworzenia nowych leków. Tymczasem okazało się, że nasza nieraz kłopotliwa ludzka skłonność do uogólniania może być skarbem – zwłaszcza wtedy, gdy komputer zachłyśnie się danymi, nie mogąc wyciągnąć z nich sensownych wniosków. W podobnych sytuacjach do akcji wkracza zwykły człowiek, a właściwie wielu zwykłych ludzi. A takich skupia Internet.
Nadano temu nazwę citizen science, czyli nauki obywatelskiej. Opiniotwórczy magazyn „Wired" wymyślił własny termin crowdsourcing nawiązujący do outsourcingu, czyli korzystania z zasobów zewnętrznych. Być może właśnie ta nazwa się przyjmie, bo tłum to nie byle jakie zasoby. To rzesza setek tysięcy internautów chętnych do wzięcia udziału w czymś niezwykłym i wiekopomnym, a za takie uważa się wielkie projekty naukowe.
„Tłumie! Ty masz rację!!!" – pisał Tuwim w wierszu „Wiosna". Jako jedni z pierwszych uświadomili to sobie na długo przed erą Internetu amerykańscy i kanadyjscy ornitolodzy z National Audubon Society. W 1900 roku w okresie świąt Bożego Narodzenia zorganizowali pierwszą na świecie akcję jednoczesnego liczenia ptaków w kilkudziesięciu różnych miejscach. Projekt, i jego pochodne, tak się przyjął, że dziś skupiają 60 tys. obserwatorów w Ameryce Północnej i 200 tys. na Wyspach Brytyjskich. W polskim corocznym Zimowym Ptakoliczeniu organizowanym przez Ogólnopolskie Towarzystwo Ochrony Ptaków biorą udział 2 – 3 tysiące osób. Długie tradycje ma u nas liczenie gniazd bocianich – pierwsza taka akcja odbyła się w 1876. W naszych czasach odbywa się raz na dziesięć lat – najbliższa czeka nas za trzy lata.
W projektach obywatelskich liczono też biedronki, robaczki świętojańskie, żaby, śledzie czy węgorze. Kontrolowano jakość wody, zbierano dane pogodowe i obserwowano kwitnienie kwiatów. Wszystko dla dobra nauki.
Jednak tym, co od zawsze wzbudzało największy entuzjazm internautów, był kosmos. W 2000 roku amerykańscy spece z NASA dysponowali milionami zdjęć kosmosu do przeanalizowania i niewieloma rękami do pracy. A była ona nieskomplikowana, choć żmudna: należało przejrzeć fotografie powierzchni Marsa wykonane z orbity przez sondę Viking i rozpoznać wiek widocznych na nich kraterów, z czym komputery kompletnie sobie nie radziły. Owszem, potrafiły wytypować zdjęcia kraterów, ale bardziej abstrakcyjne przydzielenie ich do jakiejś kategorii nie wchodziło już w grę. Tymczasem internauci wykonali to zadanie błyskawicznie.
Później NASA podrzucała ochotnikom zdjęcia z innych sond, prosząc ich o pomoc a to w rozpoznawaniu form ukształtowania terenu, a to w tworzeniu map powierzchni Czerwonej Planety. Mrówcza praca tysięcy klikających internautów, czyli „ClickWorkers" (tak nazwano projekt), pozwoliła im wziąć niewielki, ale bądź co bądź realny udział w odkrywaniu Marsa.
Ramię w ramię z teleskopem
Za ciosem poszli inni badacze kosmosu. Prawdziwym hitem, który do dziś skupił 400 tys. ochotników, okazał się europejski projekt Zooniverse powstały pod patronatem uniwersytetów w Oksfordzie i Portsmouth. Początkowo opierał się na danych zbieranych przez 2,5-metrowy teleskop Sloan Digital Sky Survey (SDSS), który od 2000 roku wykonał przegląd około jednej czwartej nieba. Galaxy Zoo, jak nazwano pierwszy z serii astronomicznych projektów pod szyldem Zooniverse, skupił się na klasyfikacji ogromnej liczby galaktyk uchwyconych na zdjęciach. Spiralne, soczewkowate, eliptyczne, nieregularne – wiele z nich jest tak nietypowych i niezwykłych, że komputery nie zdołały ich prawidłowo ocenić.