Czytam i czekam. Na to, że aż po stu latach ktoś w końcu zaprosi do tańca Maurice'a Maeterlincka, jego trylogię o kwiatach, pszczołach i mrówkach. O tym, co w tych trzech historiach mógł zobaczyć tylko poeta i dramaturg, walce o przetrwanie prowadzonej tak doskonale, że każda z nich zasługuje na miano dzieła sztuki. Budowa, kolory i zapach kwiatów, porządek ruchów owadów – każde z nich w najmniejszym szczególe dopracowane przez tysiące lat mądrości ewolucji. Tam, gdzie gra toczy się o dalsze trwanie gatunku, nie ma miejsca na zbędne gesty, nieszczere pozy, najmniejsze marnotrawstwo energii. Czytam wydaną ostatnio książkę Denisa Duttona, „Instynkt Sztuki. Piękno, zachwyt i ewolucja człowieka" i w pewnym momencie już wiem, że się nie doczekam.
Czy coś tak niepraktycznego, względnego, kulturowo uwarunkowanego jak poczucie piękna może być wszczepionym przez naturę i wyrzeźbionym przez ewolucję mechanizmem umożliwiającym ludzkości przetrwanie? Dutton przez kilkaset stron próbuje twierdząco odpowiedzieć na to pytanie; raz wychodzi mu to lepiej, raz gorzej, tak że na końcu można z uznaniem dla jego wysiłku przystać na kompromisowe: „być może coś w tym jest". A jednak to za mało, Maeterlinck wciąż znudzony podpiera ściany. Jego mrówki, pszczoły i kwiaty patrzą na ten cały trud naukowca bez zrozumienia i szacunku dla profesorskich tytułów. Z chłodem zawodowców w dziedzinie przetrwania dopytują, po co to wszystko, jak ważny musiał być cel wymagający tak żmudnej pracy?
Wyczucie piękna krajobrazu, uznanie i szacunek dla kunsztu potrzebnego do stworzenia dzieła, uczenie się sposobu myślenia i postępowania innych ludzi przez podążanie śladem fikcyjnych bohaterów – to wszystko na jakimś etapie, w którymś momencie ewolucji naszego gatunku, a może nawet życia wielu z nas, mogło się do czegoś przydać. Podsunęło myśl, gdzie się schronić, komu i czemu można zaufać, w jaki sposób zachować i przedłużyć gatunek. Ale jakoś trudno myśleć mi o w ten sposób potrzebnej, biologicznie praktycznej sztuce z oddaniem. Czytać powieści i słuchać symfonii z satysfakcją spryciarza powiększającego w ten sposób szanse na przetrwanie moje i mojego gatunku (zwłaszcza to drugie jest wybitnie pociągające). Trudno myśleć o książce Duttona, podjętej przez niego próbie, bez żalu. Jednak obok czegoś ważnego przeszła, minęła się z tym w pół drogi. Wspomniała o nim, ale nie nazwała po imieniu dramatu, w którym zakleszczają się w człowieku biologia i sztuka, artyzm i walka o przetrwanie.
Głód, którego odczuwania trzeba się nauczyć, oddychanie, które dopiero z czasem staje się bezwiedne. Druga natura, drugie nerki, serce i wątroba. Każde z nich przychodzi na świat razem z nami, ale jako możliwość, a nie fakt. Jeżeli się pojawią, to zawsze w wielkości i kształcie podobne są do tych pierwszych, przyrodzonych. Stwarzany, wypracowywany organizm smaku i wrażliwości o tyle tylko jest prawdziwy, nie jest tylko przebraniem, konwencją, o ile odbija w sobie logikę naszego ciała. Jeżeli myślimy nie dłużej i nie mniej skrupulatnie, niż trawimy, słuchamy w rytm oddychania, śledzimy litery w tempie, w jakim serce pompuje krew, i sens, który się za nimi ukrywa, rozchodzi się po całym ciele równolegle z białymi i czerwonymi krwinkami.
W tej drugiej, świadomej ewolucji również nie ma miejsca na fałszywe ruchy. Rzetelnie i racjonalnie trzeba rozplanować czas swojego życia, ilość i rodzaj sensu i piękna, jakie można wchłonąć i przetrawić. Działać z tą samą nieustępliwością i świadomością najwyższej możliwej stawki prowadzonej gry co pszczoły w swoich gniazdach albo kwiaty w polnym rowie. Jej wynik będzie można poznać dopiero na końcu. Jeżeli wygrasz, będziesz mógł powiedzieć: przetrwałem. Zostałem człowiekiem.