Pierwsze kolczaste łupiny otwierają się we wrześniu, w usypanym na straganie chłodnym leszczynowym stosie można zanurzyć ręce nawet wcześniej, ale nieregularną palbę żołędzi o szyby nieopatrznie zaparkowanych pod dębami samochodów najgłośniej słychać – czyżby aluzja do rewolucji? – dopiero w październiku. Dla botanika to wszystko orzechy, włącznie z królem europejskich lasów, dla byłych poddanych Bony już na zawsze „włoskim" owocem Juglans regia.

Te w miseczkach – prążkowane i lekko zetlałe, te w kolcach – czekoladowobrązowe, z kuszącym połyskiem wosku, te w wonnych łupinach – jasne, siwe, kawowomleczne. Nie tylko barwy, nie tylko twardość i faktura, ale i zapach, nieprzygniatający do ziemi, lecz wyczuwalny ciężar, sugestia wilgoci, plamka porostu sprawiają, że orzechy zdają się skupiać wszystkie cechy drewna, być jego esencją, destylatem sporządzonym przez milczących, liściastych, pracowitych metafizyków. Słowo „drzewność" majaczy gdzieś pod piórem  – i po  chwili znika w szczelinach parkietu, zawstydzone swoim pokracznym kształtem.

Nie, nie wyszło nam z tym nazywaniem istoty rzeczy. Owszem, smakosze każdego z języków mają swoje zgryzoty: „Coutances – normandzka katedra, którą jej końcowy dyftong, żółtawy i tłusty, wieńczy niby wieżą z masła" – wzdychał młody Marcel, wędrując w stronę Swanna, i nie sposób doszukać się w tym zdaniu zachwytu, ale czym są kłopoty z toponimiką wobec udręk z ontologią? Nieubłagane „-ść", które rozprasza szelestem każdą próbę nazwania essentii, zdaje się być wystarczającym wytłumaczeniem, czemu Polacy nie stworzyli mocnej metafizyki. Jak można na serio mówić o „istocie", skoro w przypadku każdego bytu, czy to „ogóreczność" będzie, czy „psistość", jego istota brzmi irytująco podobnie i tak samo niepoważnie, a ich końcowy dyftong, chrzęszczący i ironiczny, wieńczy je koroną z celofanu?

Od tych trosk wolne są na szczęście leśne i ludzkie wiewiórki, skaczące w rudych kurtkach w trawie wokół drzewa, za każdym razem tak samo urzeczone. „O, kasztan!", „Żołędzie!" „Weź!", „Potrzymaj!", „Schowaj!", wołają te ludzkie, rozgorączkowane, znosząc kolejne naręcza kul z ogrodu Parmenidesa, wpychając nam je do rąk lub upychając po kieszeniach, gdzie – jeśli nie zdążymy wyciągnąć ich na czas – pokrywają się cienkim całunem pleśni.

„Avaritia, czyli chciwość, trapi dusze, których miłość jest nadmierna – tłumaczy Miłosz. – Ich potężna wola życia jest odśrodkowa, nie dośrodkowa, czyli skierowana jest na świat zewnętrzny, jest pogonią za istnieniem jako urokiem". I rzeczywiście, w oczach ludzkich wiewiórek, kiedy podrzucają, przesypują i polerują swoje zbiory, widać tylko pragnienie czystej orzeszności, żołędziowości, kasztanności.