Armia jest filarem państwa, nawet kiedy na horyzoncie nie widać wroga. Stan sił zbrojnych oddaje jego sytuację. Oglądane z tej perspektywy polskie wojsko to filar ledwie drewniany, choć solidny. Sytuuje się gdzieś między skuteczną machiną militarną a pomocniczym korpusem posiłkowym.
W krajach chronionych przez geografię za trudno dostępnymi górami czy na skraju Atlantyku można głosić tezy, iż obrona jest sprawą drugorzędną, a państwowe pieniądze trzeba inwestować w edukację, służbę zdrowia czy ochronę środowiska. Co innego w państwie położonym na równinie północnoeuropejskiej bez granic naturalnych na osi wschód – zachód (rzeki już ich nie stanowią), w dodatku położonym na skraju NATO, w sąsiedztwie potencjalnych przeciwników Paktu. Jeśli w takim kraju ktoś twierdzi – a są takie głosy – że wydajemy za dużo na wojsko i należałoby uszczknąć grosza z kiesy na obronę i przesypać go do kiesy na wydatki społeczne, musi mieć nie tylko amnezję, ale też być pozbawiony wyobraźni.
Polska będzie wycofywać siły z Afganistanu, a w tym czasie w kraju rozstrzygną się wielkie kontrakty zbrojeniowe: śmigłowcowy, pancerny, rakietowy. I jedno, i drugie daje okazję, by spojrzeć na wojsko z dystansem przyrodnika. Określić na najbardziej elementarnym poziomie: czym jest i po co jest.
1
W Afganistanie, podobnie jak wcześniej w Iraku, nasza armia funkcjonowała jako ekspedycyjne siły okupacyjne. Praktykowała walkę z partyzantką etnicznie, religijnie i kulturowo odmienną od ludów europejskich. Działo się tak, mimo iż Polska nie ma w szerokim świecie interesów, których trzeba bronić orężem. Rzeczpospolita w najnowszej odsłonie to państwo oddziałujące jedynie lokalnie, a i to w ograniczonym zakresie.