Gen Kargula

Wszyscy chcielibyśmy być ze szlachty. Ale nasz statystyczny przodek nie w dworku się rodził.

Publikacja: 23.08.2013 01:01

Władysław Kargul i Kazimierz Pawlak, Polacy w każdym calu

Władysław Kargul i Kazimierz Pawlak, Polacy w każdym calu

Foto: materiały prasowe

Gdyby zwolennicy politycznej poprawności naprawdę chcieli walczyć z językowym wykluczeniem, gdyby próbowali wojować o godność tych, których w polszczyźnie najbardziej się piętnuje, ująć powinni się nie tylko i nie przede wszystkim za homoseksualistami, mniejszościami etnicznymi oraz kobietami. Nie z „murzynami" i „pedałami" mamy w języku potocznym największy problem. A już na pewno nie z kobietami, bo domaganie się żeńskich końcówek w nazwach zawodów prowadzi do karykatury, czyli „ministry", równouprawnienie na siłę zaś do urlopu „tacierzyńskiego", który zasługuje na tytuł leksykalnego potworka dekady.

Pop na ludowo

Najwięcej określeń negatywnych dotyczy wsi. „Nie róbmy wiochy", czyli zachowujmy się na poziomie; „wieśniak" (ewentualnie „wsiok"), czyli człowiek niepotrafiący się odnaleźć w otoczeniu ludzi kulturalnych; „słoma z butów", która wystaje ponoć na salonach ludziom chłopskiego pochodzenia; „chłopska pazerność" cechująca podobno mieszkańców wsi i polityków PSL.

W sumie i tak zrobiliśmy pewien postęp, bo słowo „chamy", którym piętnowano chłopów (podobnie jak pogardliwe „chłopki") jeszcze w pierwszej połowie XX wieku, na szczęście wyszło z użycia, choć mamy wciąż relikty przeszłości w postaci warszawskich „chamów z Grójca", czyli pogardliwego określenie przybyszów z Mazowsza, w mediach nazywanych dziś „słoikami". Zastanawia jednak liczba używanych, wciąż odnoszących się do wsi, określeń dotyczących złego gustu. Choćby „wieśniackie" czy „odpustowe", odpust parafialny był przecież największym świętem w życiu wsi i okazją, by się elegancko ubrać. Cepelia, gdzie sprzedawano wartościową sztukę ludową, to symbol taniej podróbki. Ba, nawet zbliżające się „dożynki", całkiem zdawałoby się neutralne, są uznawane za obciachowe jako święto, gdzie – wedle powiedzenia – „wieś tańczy i śpiewa". No bo przecież, kiedy „wieś tańczy i śpiewa", człowiek z miasta, wykształcony, na poziomie, inteligent, należący do klasy średniej może się tylko uśmiać.

Postawmy jednak, zupełnie na serio, pytanie, co się dzieje, kiedy naprawdę „polska wieś tańczy i śpiewa"? Jaki może być rezultat? Czy nie taki np. jak „Koko Euro spoko" wiejskiego zespołu Jarzębina z Lubelszczyzny, które zostało hymnem największej polskiej imprezy ostatnich lat, Euro 2012? I to vox populi, czyli głosowanie telewidzów, a nie żadne tajemnicze gremium o tym zdecydowało. Ba, każdy chyba przyzna, że piosenka jest jedną z pamiątek po tym wydarzeniu, podobnie jak stadiony, z którymi nie bardzo wiadomo, co począć. „Koko Euro spoko" nazywano w mediach karykaturą piosenki ludowej, dowodem na zły gust muzyczny Polaków, obciachem. „Wiochą" nie nazwano utworu tylko dlatego, że nie wypada.

Tymczasem to, że piosenka wciąż jest rozpoznawana przez większość Polaków i grana na weselach, dowodzi, że wybór był trafny, bo przecież przebój popowy jest po to, żeby wpadał w ucho i ludzie chcieli się przy nim bawić. O produkcjach współczesnych gwiazd naszego show-biznesu rzadko daje się to powiedzieć. Konia z rzędem temu, kto zna np. jakiś utwór Dody, uchodzącej wciąż za polski numer 1. A „Koko Euro spoko" doczekało się dziesiątków przeróbek w sieci i milionów odtworzeń. To skąd ta krytyka? Czyżby ze swoistej schizofrenii, w której żyjemy? Może chodzi o to, że piosenka Jarzębiny zaśpiewana na ludową nutę z jednej strony podoba się Polakom, a z drugiej przypomina im o czymś, o czym chcieliby zapomnieć – to znaczy o wiejskich korzeniach? Trafia w nasz gust, bo odwołuje się do rytmów i melodii, które mamy wręcz zapisane w genach. Podoba się mimo woli, wbrew rozumowi, tak jak muzyka disco polo, często nazywana „wiochą", słusznie kojarzona z wiejskimi weselami, z których estetyczną inspirację czerpały gwiazdy tego nurtu (i często na takich imprezach zaczynały kariery, przykładem choćby Bayer Full).

Zresztą może dziś bliższe prawdy byłoby powiedzenie, że disco polo, które przeżywa kolejny renesans (czego dowodem sukcesy Polo TV i radia Plus), znajduje się gdzieś w pół drogi między wsią i miastem, niczym „nie miejska, nie wiejska zabawa podmiejska" z piosenki Piotra Szczepanika. A podoba nam się, bo w sumie niemal wszyscy przeszliśmy tę drogę bądź mamy ją jeszcze przed sobą. Znajdą się pewnie i tacy, którzy powiedzą, że disco polo to muzyka popularna tylko w pewnych enklawach i wcale nie odzwierciedla przeciętnego gustu Polaków.

Cóż, badania socjologiczne i to sprzed paru lat, sprzed wielkiego powrotu disco polo, dowodzą czego innego. W sondażu OBOP dla STX Jamboree niemal co trzeci pytany wskazał, że to jego ulubiony gatunek. Wyżej była tylko muzyka pop, co doprawdy nic nie znaczy, bo to określenie obejmuje większość produkcji fonograficznej. Warto też w takich sprawach polegać na własnym doświadczeniu, a ono mówi, że na niemal każdym weselu do tańca najmocniej podrywają hity w rodzaju „Jesteś szalona" czy „Bara bara". Zresztą można też wejść do sieci, gdzie ludzie nie wstydzą się swoich gustów, by się przekonać, że hit zespołu Weekend „Ona tańczy dla mnie" ma na YouTube prawie 70 milionów wejść. A w sumie czy są powody, żeby się wstydzić? Niemcy nie wstydzą się upodobania do „Heimatlieder", Amerykanie do country, to dlaczego Polacy mieliby się wstydzić Jarzębiny i disco polo? Czy nie dlatego przypadkiem, że każdy niemal ma w szafie chłopskiego przodka, do którego nie zawsze chce się przyznać?

Drwiny i upadek

Można to nawet zrozumieć, skoro jeszcze niedawno, na początku lat 90. XX wieku, mieszkańcy wsi musieli o sobie czytać i słuchać w „miejskich" mediach, że są reliktami poprzedniego ustroju, że wieś jest tak zacofana, iż najlepiej byłoby ją „zaorać", pozbywając się niepotrzebnego cywilizacyjnego balastu. W tym samym czasie parlamentarzyści, którzy są rolnikami (jak choćby premier Waldemar Pawlak), wysłuchiwali żartów na temat swoich buraczkowych i seledynowych marynarek oraz zarzutów o chłopską pazerność na stanowiska (choć jako żywo w tej dziedzinie nie widać żadnych różnic między partiami, a jedyne, co można ludowcom zarzucić, to skuteczność, która w polityce jest przecież cnotą).

No i był to czas, zarządzonego odgórnie przez Leszka Balcerowicza, upadku pegeerów, którego efektem był trwający do dziś kryzys cywilizacyjny dużych obszarów wiejskich. Jego symbolem na lata stała się osławiona „Arizona" Ewy Borzęckiej, dokument o tytule pochodzącym od taniego wina pitego przez mieszkańców wsi. Dziś podobny obraz widzimy w najpopularniejszym polskim serialu ostatnich lat, „Ranczu", gdzie najważniejszymi postaciami są skorumpowany wójt, ksiądz dobrodziej i wysiadujący pod sklepem sympatyczni żule. Pozytywna energia w Wilkowyjach pojawiła się dopiero wraz z Amerykanką Lucy. Trudno to porównać z obrazami miasta w serialach dla „młodych, wykształconych i z wielkich ośrodków" w rodzaju TVN-owskich „Magdy M." czy „Prawa Agaty". Jak słusznie bowiem zauważył w ankiecie „Kultury Liberalnej" socjolog dr Paweł Kubicki, po 1989 roku „wieś stała się przegranym procesu transformacji, symbolem bezradności i biedy. Miasto natomiast stało się beneficjentem transformacji, symbolem sukcesu i otwartych możliwości, przyciągając jak magnes mieszkańców Polski lokalnej".

Zresztą warto przypomnieć, jak przez elity traktowany był Andrzej Lepper, żywy symbol ubożejącej popegerowskiej wsi, którego polityczne sukcesy Andrzej Wajda skwitował spektaklem „Bigda idzie!" według Kadena-Bandrowskiego, przedstawiającym w skrajnie negatywnym świetle chłopskiego watażkę. Cóż z tego, że w przedwojennym kostiumie historycznym, skoro wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. A mówimy przecież o tym samym twórcy, który pod niebiosa wynosił w „Człowieku z żelaza" robotników z Wybrzeża i to samo ma zamiar, według jego własnych deklaracji, zrobić w filmie o Lechu Wałęsie. Najwyraźniej zbuntowani robotnicy są w porządku, ale zbuntowani chłopi już nie. A przecież Lepper, choć to postać dość nieciekawa, był autentycznym przywódcą tych mieszkańców wsi, których transformacja najmocniej dotknęła i którym nie brakowało powodów do sprzeciwu. Podobnie jak nie brakowało ich Wincentemu Witosowi (pierwszemu chłopskiemu premierowi w polskiej historii, pierwowzorowi postaci Mateusza Bigdy) czy Jakubowi Szeli, przywódcy rabacji galicyjskiej, którego postać przypomniał niedawno w głośnej sztuce duet Strzępka/Demirski („W imię Jakuba S.").

Pamięć niedoli

Bo przecież źródła tego wyparcia chłopskich korzeni biją znacznie głębiej niż w latach 90., okresie transformacyjnych problemów wsi, czy w peerelu, gdy „wieśniak" był popularnym epitetem odróżniającym tych, co już się do miasta załapali, od tych, którym się to jeszcze nie udało. Warto np. przypomnieć w tym kontekście niedawną dyskusję o chłopskim niewolnictwie wywołaną tekstami pisarza Arkadiusza Pacholskiego, który polską pańszczyznę porównywał do sytuacji przybyszów z Afryki na amerykańskich plantacjach. I choć to zestawienie wydaje się nieco przesadne, bo różnice, choćby te etniczne, są ogromne, to przecież nikt nie zaprzeczy, że nędza wsi i upodlenie jej mieszkańców było faktem.

Pytanie oczywiście brzmi, czy to oni powinni się tego wstydzić, czy też ci, którzy ich wyzysku się dopuszczali, czyli szlachta. Ostateczne uwolnienie od pańszczyzny nastąpiło przecież raptem 150 lat temu i to dzięki ukazowi cara Aleksandra II. To rosyjski despota jako pierwszy stworzył milionom chłopów szansę na wyrwanie się z nędzy. Zresztą na marginesie warto zauważyć, że wspomniany już Jakub Szela przyczynił się do tego procesu w zaborze austriackim. Tam pańszczyznę zlikwidowano w roku 1848, po rabacji galicyjskiej, gdzie chłopi wyręczyli władzę w zrobieniu porządku z mieszkańcami dworów, mordując ich i grabiąc. Efektem wielowiekowego cywilizacyjnego upośledzenia chłopów było bowiem także i to, że w swojej masie nie uważali się oni nawet za ludzi tej samej nacji co szlachetnie urodzeni. Tak jakby naprawdę uwierzyli w to, że jest naród szlachecki pochodzący od Sarmatów i kmiecie wiodący swój ród od biblijnego Chama, wyklętego syna Noego, skazani za karę na wieczny wyzysk.

Arcyciekawa (i absolutnie unikalna w skali światowej) jest podejmująca ten temat praca dr. Michała Łuczewskiego „Odwieczny naród". To opowieść o galicyjskiej wsi Żmiąca, którą w roku 1903 po raz pierwszy wziął na warsztat socjolog Franciszek Bujak, po raz drugi naukowcy zbadali w czasach PRL, a po raz trzeci zrobiono to kilka lat temu. „Wielu jest jeszcze w Żmiącej i okolicy ludzi, którzy na zapytanie, kim są (jakiej są narodowości), odpowiadają po namyśle, że są katolikami w przeciwieństwie do luteranów i żydów albo że są chłopami, albo wreszcie »cysarskimi«" – pisał autor z początków poprzedniego stulecia. Warto to przypomnieć, by zrozumieć, dlaczego chłopi napadali w Galicji na dwory. Dlaczego uważali powstanie styczniowe za „pańskie" i grabili powstańców (jak w scenach z książek Żeromskiego, na którego ojca donieśli carskiej policji włościanie z jego majątku). Struktura społeczna czasów I Rzeczypospolitej, trwająca niemal do odzyskania niepodległości, była tak unikalna i tak anachroniczna, że pisząc przeznaczoną dla zachodniego czytelnika „Rodzinną Europę", Czesław Miłosz pisał o „kastowości polskiego społeczeństwa, znacznie silniejszej niż na Zachodzie". „Istniały właściwie tylko dwie kasty: chłopów i panów, przy czym ci ostatni stanowili grupę wewnątrz zróżnicowaną, poczynając od możnych, a kończąc na masie bardzo nieraz ubogich «klientów». Zahamowanie rozwoju miast, a co za tym idzie «stanu trzeciego», ma tutaj sens zarówno przyczyny, jak skutku" – czytamy.

Statystyczny przodek

By pokazać, skąd wziął się przodek ze wsi w każdej niemal polskiej szafie, trzeba jednak koniecznie sięgnąć po statystyki z okresu II Rzeczypospolitej. Otóż wynika z nich, że co najmniej 70 proc. ówczesnego społeczeństwa stanowili chłopi (choć wielu badaczy uważa, że było to nawet 80 proc., bo grupa klasyfikowana jako robotnicy w głównej mierze pracowała na roli). Inteligentów, maksymalnie rozszerzając definicję na urzędników niskiego szczebla, było jakieś 6 proc.; ziemiaństwo, które było ostoją szlacheckiej tradycji, stanowiło grupę niezbyt znaczącą liczebnie (w skali kraju 0,3 proc.); reszta to drobnomieszczaństwo, przede wszystkim żydowskie, i autentyczna klasa robotnicza z wielkich zakładów pracy.

Co więcej, to właśnie chłopi w najlepszym stanie przetrwali wojnę, choćby dlatego, że mieli co jeść. Ziemianie w większości wyjechali, inteligencja w znacznej mierze wyginęła, drobnomieszczaństwo jako grupa społeczna przestało istnieć, bo Niemcy wymordowali polskich Żydów. W efekcie spośród 24 milionów ocalonych tylko 350 tysięcy miało w 1945 roku wyższe i średnie wykształcenie. To znaczy, że takich ludzi było niespełna 2 proc.! A to z kolei prowadzi do wniosku, że niemal wszyscy pochodzimy z awansu i to w 90 procentach chłopskiego. Wieś, o czym mało kto chce dziś pamiętać, chętnie włączyła się w budowanie komunizmu, bo on miał sporo do zaoferowania. Najpierw była reforma rolna, potem dzięki industrializacji można było znaleźć pracę w mieście, a to oznaczało regularne dochody, edukację i awans społeczny. Po wiekach nędzy nadeszły dla chłopów i ich potomków, czyli dla nas (niemal) wszystkich, lepsze czasy.

By pokazać, jak gigantyczną przemianę przeszła struktura społeczna Polski, wystarczy uświadomić sobie, że w ciągu niespełna 60 lat z kraju, gdzie na wsi żyło i z prac polowych utrzymywało się trzy czwarte obywateli, staliśmy się państwem, gdzie ponad 60 proc. ludzi mieszka w miastach, a w rolnictwie zatrudnionych jest tylko 16 proc. osób (i z roku na rok jest ich coraz mniej). Z tym że, co warto dodać, te przemiany na chwilę przyspieszyły po zmianie ustroju, bo jeszcze w latach 80. XX wieku proporcje między mieszkańcami wsi i miast były z grubsza równe. Dziś statystycznie nie jesteśmy już społeczeństwem chłopskim, a odsetek osób z wyższym wykształceniem jest wysoki jak nigdy w historii: tworzą oni nową klasę średnią. I to właśnie ta grupa społeczna niechętnie się do chłopskich korzeni przyznaje, choć pewne zachowania ma zapisane w genach.

Etnolog prof. Jacek Wasilewski dowodzi np., że krytykowana mania grodzenia w miastach właśnie z tego się bierze. To odległy efekt sporu o miedzę, bo to, co nieogrodzone, na wsi uważane jest za niczyje (dlatego zresztą większość Polaków nie dba o przestrzeń publiczną, za to chuchają i dmuchają na swoje ogródki). Kiedyś ludziom z awansu budowano chlewiki obok bloków, niektórzy trzymali kury na balkonach, więc dzisiejsze grodzenie to na tym tle nieszkodliwe dziwactwo. Zresztą nawet najpaskudniejszy krasnal w ogródku nie da się porównać ze znanym w czasach PRL obyczajem ozdabiania szczególnie cennych przedmiotów (firanki w samochodach czy porcelanowe figurki na telewizorach). A mówiąc już o kwestiach najpoważniejszych, to nie brakuje socjologów upatrujących w chłopskim pochodzeniu Polaków również przyczyn słabego działania społeczeństwa obywatelskiego. Po prostu na wsi takich instytucji prawie nie było, bo dwór pozbawił chłopów podmiotowości. Dziś ciężko jest w tak krótkim czasie nadrobić wieki feudalizmu. Można zatem powiedzieć, że jak na skalę cywilizacyjnych zapóźnień potomkowie polskich chłopów i tak nieźle radzą sobie w zglobalizowanym świecie.

A skoro tak, to dlaczego niechętnie przyznają się do swoich korzeni i wstydzą się wsi? Wydaje się, że odpowiedź jest jednak stosunkowo prosta. To kwestia „hegemonii kulturowej" jednej grupy społecznej nad innymi, jak nazwał to po marksistowsku Antonio Gramsci. Oczywiście, hegemonii szlachty, która najpierw tworzyła wzorce w dworach, a potem w miastach, już jako inteligencja. To był prawdziwy wzorzec awansu społecznego i szczyt aspiracji – stać się takimi jak oni. Stąd zapisana w podświadomości potomków chłopów, jako ideał architektonicznego piękna, sylwetka dworku, wciąż najchętniej budowanego na polskich przedmieściach i w miasteczkach. Wszyscy chcielibyśmy być ze szlachty, a jesteśmy z chłopów.

Przywoływany już Miłosz sugerował w „Rodzinnej Europie", że chłopskość to wręcz istota polskości, bo szlachetnie urodzeni chętnie przyjmowali obce wzorce, a mieszkańcy wsi tego zrobić nie mogli. To dlatego zapewne tak kochamy serię o Kargulach i Pawlakach, widząc w „Samych swoich" opowieść o polskich charakterach, o nas samych, o awansie cywilizacyjnym czasów PRL, gdzie kolejne pokolenia szły coraz wyżej, aż na studia, a może i za granicę. I gdzie każdy był skądś przesiedlony. Ale prawdziwym problemem Polaków bynajmniej nie są chłopskie korzenie, bo takich społeczeństw jest w Europie wiele, choćby w Skandynawii, nasz kłopot polega na tym, że wielu chce się swoich przodków wyprzeć, zamiast ich zaakceptować. To musi się skończyć bardzo nieprzyjemnym rozdwojeniem jaźni.

Gdyby zwolennicy politycznej poprawności naprawdę chcieli walczyć z językowym wykluczeniem, gdyby próbowali wojować o godność tych, których w polszczyźnie najbardziej się piętnuje, ująć powinni się nie tylko i nie przede wszystkim za homoseksualistami, mniejszościami etnicznymi oraz kobietami. Nie z „murzynami" i „pedałami" mamy w języku potocznym największy problem. A już na pewno nie z kobietami, bo domaganie się żeńskich końcówek w nazwach zawodów prowadzi do karykatury, czyli „ministry", równouprawnienie na siłę zaś do urlopu „tacierzyńskiego", który zasługuje na tytuł leksykalnego potworka dekady.

Pop na ludowo

Najwięcej określeń negatywnych dotyczy wsi. „Nie róbmy wiochy", czyli zachowujmy się na poziomie; „wieśniak" (ewentualnie „wsiok"), czyli człowiek niepotrafiący się odnaleźć w otoczeniu ludzi kulturalnych; „słoma z butów", która wystaje ponoć na salonach ludziom chłopskiego pochodzenia; „chłopska pazerność" cechująca podobno mieszkańców wsi i polityków PSL.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał