Miasto zdrowych ludzi

Dziwne są podziały w życiu politycznym w Polsce. W każdym razie dla kogoś, kto wyjechał stąd ponad 40 lat temu.

Publikacja: 07.09.2013 13:00

Irena Lasota

Irena Lasota

Foto: Fotorzepa, Krzysztof Skłodowski

Walki toczą się pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami humanitarnego zabijania zwierząt, lecz nikt nie broni prawa do humanitarnego przewożenia ludzi z miasta do miasta; debatuje się nad prawem homoseksualistów do zawierania małżeństw, a ignoruje się prawa ludzi niepełnosprawnych do poruszania się po Warszawie. Może niepełnosprawnych po prostu już nie ma w mieście? A może nie dostrzegają ich politycy i dziennikarze (jeżdżący samochodami, bo tylko masochista używa transportu publicznego)? Podobno Polska jest już w Europie, ale stosunek do niepełnosprawnych przypomina Afrykę.

Ponieważ nie jestem mieszkanką Warszawy, nie mogę uczestniczyć w referendum w sprawie odwołania pani prezydent Warszawy. Obawiam się jednak, że wiele osób mających prawo głosu z niego nie skorzysta. Nie dlatego, że wzywają ich do zostania w domu politycy, ale dlatego, że wielu ludzi nie dojdzie ani nie dojedzie do punktów wyborczych. I myślę, że gdyby dojechali, to głosowaliby za odwołaniem obecnych władz miasta.

Kiedyś (bardzo dawno temu) biegałam do autobusu, wyskakiwałam z tramwaju, a nawet kilkanaście lat temu (z wielkim już trudem) przechodziłam przez parkan w Łazienkach. Teraz wychodzę z Dworca Centralnego w Warszawie, doświadczywszy przedtem PTSD (Post Traumatic Stress Disorder) za sprawą cuchnącej toalety (to chyba zbyt miła nazwa dla kloaki?) w wagonie pierwszej klasy – i staję bezbronna na rogu. Wokół mnie łańcuchy, zakazy i ciemne schody. Chciałabym wsiąść do tramwaju lub autobusu, ale nie chcę iść z walizką po schodach w górę i dół, zwłaszcza kilka razy, skoro nie mogę nigdy wyjść na właściwą stronę.

Na dworcu, po krótkim życiu (pewnie za europejskie pieniądze na Euro) zamknięto turystyczny punkt informacyjny, który niechętnie i wbrew sobie udzielał jednak zdawkowych informacji, np. „mapa jest na ścianie", „nie, innych map nie mamy", „to pani nie wie, że kierunek Wola to kierunek Ochota? A inni wiedzą".

Teraz jesteśmy zdani na siebie. Stoję więc, obmyślając, co robić. Taksówki nie wezmę, po pierwsze dlatego, że mojej ulubionej firmy nie wpuszczają na dworzec (dlaczego? kto o tym decyduje?), a po drugie, oszczędzam, żeby móc przyjeżdżać w nieskończoność na najdłuższy chyba w historii Polski proces w sądzie pracy (ciągnie się już dziesięć lat – za dyscyplinarne wyrzucenie z pracy dwóch pań. Panie zrobiły zawrotne – jak na swoje możliwości – kariery, ale wygrana w sądzie pracy otworzy im, podobno, zablokowaną przeze mnie, drogę do orderów).

Ponieważ stoję w strategicznym punkcie, podchodzą do mnie ludzie: trójka starszych Holendrów, pani z wózkiem i, jak na filmie, pani o kulach. Wszyscy pytają, jak przejść na drugą stronę, jak wsiąść do tramwaju, jak przejść do Marriotta. W sumie pytania sprowadzają się do głośnego krzyku: co to za miasto? Czy to jest stolica kraju należącego do Unii? Czy osoby starsze, niepełnosprawne czy nawet młode, zdrowe, ale z bagażem, muszą, nawet jeśli nie mogą, chodzić wte i wewte po schodach – i to nie trzymając się poręczy, bo jest ona często poszczerbiona i zwykle bardzo brudna?

Sprawdzam z policjantem, ale nie wie on, czy i gdzie są jakieś schody ruchome, mówi, że windę trzeba zamawiać (u kogo?) na dworcu, a że nie ma znaków, to on wie i rozumie, ale nic na to nie poradzi. Pytam go, co będzie, jeśli przejdziemy w poprzek ulicy na wysepkę tramwajową, i on, lekko ożywiony, mówi „mandat, 200 złotych". Przeliczam na euro i pytam Holendrów, czy są gotowi zapłacić, ale pani z wózkiem wskazuje na łańcuchy: nawet jeśli przejdziemy 8 kroków za 50 euro, to utkniemy, bo łańcuchy są dwupoziomowe: albo mamy się czołgać, albo skakać wzwyż.

Jak tłum z Hieronima Boscha idziemy w stronę schodów, gdzie nasz zalążek grupy inicjatywnej społeczeństwa obywatelskiego rozpada się, a ja zastanawiam się, jak to jest możliwe, że Warszawa jest tak nieprzystosowana dla osób mało- lub niepełnosprawnych.

Dlaczego nie ma protestów, demonstracji, plakatów i ulotek? Dlaczego ludzie na wózkach i o kulach nie robią blokady centrum miasta?

Pamiętam, że wiele lat temu „Gazeta Wyborcza" prowadziła jakieś akcje w tej sprawie, ale pewnie było to w okresie prezydentury Lecha Kaczyńskiego (à propos, Muzeum Powstania Warszawskiego jest przystosowane dla wózków inwalidzkich). Teraz „Gazeta" wychodzi z siebie i każdego dnia chwali obecną panią prezydent i „wzywa aktywistów, by wyszli z okopów", co w przedziwnie skomplikowanym artykule Romana Pawłowskiego oznacza, że nie należy jej krytykować za „kolesiostwo" i za ruchy niezgodne z (europejską, choć pewnie dozwoloną w Afryce) etyką polityczną. Jak pisał Jakub Karpiński w „Słowniku: Polska, Komunizm, Opozycja", cechą aktywu (PZPR) jest to, że jest on zazwyczaj bierny.

Walki toczą się pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami humanitarnego zabijania zwierząt, lecz nikt nie broni prawa do humanitarnego przewożenia ludzi z miasta do miasta; debatuje się nad prawem homoseksualistów do zawierania małżeństw, a ignoruje się prawa ludzi niepełnosprawnych do poruszania się po Warszawie. Może niepełnosprawnych po prostu już nie ma w mieście? A może nie dostrzegają ich politycy i dziennikarze (jeżdżący samochodami, bo tylko masochista używa transportu publicznego)? Podobno Polska jest już w Europie, ale stosunek do niepełnosprawnych przypomina Afrykę.

Pozostało jeszcze 89% artykułu
Plus Minus
Jak young adult niszczy literaturę. Książki dla młodzieży pełne bylejakości
Plus Minus
Jan Englert: Nie obrażam się, chcę współpracować z Janem Klatą
Plus Minus
Kiedy upadnie władza Viktora Orbána? Péter Magyar namiesza w węgierskiej polityce
Plus Minus
Kataryna: Czy równie mocno jak Grzegorza Brauna chcemy też ukarać Barta Staszewskiego
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Debata „Super Expressu” pokazała, że katolik nie ma za bardzo na kogo głosować
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne