Walki toczą się pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami humanitarnego zabijania zwierząt, lecz nikt nie broni prawa do humanitarnego przewożenia ludzi z miasta do miasta; debatuje się nad prawem homoseksualistów do zawierania małżeństw, a ignoruje się prawa ludzi niepełnosprawnych do poruszania się po Warszawie. Może niepełnosprawnych po prostu już nie ma w mieście? A może nie dostrzegają ich politycy i dziennikarze (jeżdżący samochodami, bo tylko masochista używa transportu publicznego)? Podobno Polska jest już w Europie, ale stosunek do niepełnosprawnych przypomina Afrykę.
Ponieważ nie jestem mieszkanką Warszawy, nie mogę uczestniczyć w referendum w sprawie odwołania pani prezydent Warszawy. Obawiam się jednak, że wiele osób mających prawo głosu z niego nie skorzysta. Nie dlatego, że wzywają ich do zostania w domu politycy, ale dlatego, że wielu ludzi nie dojdzie ani nie dojedzie do punktów wyborczych. I myślę, że gdyby dojechali, to głosowaliby za odwołaniem obecnych władz miasta.
Kiedyś (bardzo dawno temu) biegałam do autobusu, wyskakiwałam z tramwaju, a nawet kilkanaście lat temu (z wielkim już trudem) przechodziłam przez parkan w Łazienkach. Teraz wychodzę z Dworca Centralnego w Warszawie, doświadczywszy przedtem PTSD (Post Traumatic Stress Disorder) za sprawą cuchnącej toalety (to chyba zbyt miła nazwa dla kloaki?) w wagonie pierwszej klasy – i staję bezbronna na rogu. Wokół mnie łańcuchy, zakazy i ciemne schody. Chciałabym wsiąść do tramwaju lub autobusu, ale nie chcę iść z walizką po schodach w górę i dół, zwłaszcza kilka razy, skoro nie mogę nigdy wyjść na właściwą stronę.
Na dworcu, po krótkim życiu (pewnie za europejskie pieniądze na Euro) zamknięto turystyczny punkt informacyjny, który niechętnie i wbrew sobie udzielał jednak zdawkowych informacji, np. „mapa jest na ścianie", „nie, innych map nie mamy", „to pani nie wie, że kierunek Wola to kierunek Ochota? A inni wiedzą".
Teraz jesteśmy zdani na siebie. Stoję więc, obmyślając, co robić. Taksówki nie wezmę, po pierwsze dlatego, że mojej ulubionej firmy nie wpuszczają na dworzec (dlaczego? kto o tym decyduje?), a po drugie, oszczędzam, żeby móc przyjeżdżać w nieskończoność na najdłuższy chyba w historii Polski proces w sądzie pracy (ciągnie się już dziesięć lat – za dyscyplinarne wyrzucenie z pracy dwóch pań. Panie zrobiły zawrotne – jak na swoje możliwości – kariery, ale wygrana w sądzie pracy otworzy im, podobno, zablokowaną przeze mnie, drogę do orderów).