Filozofowie historii, a najczęściej udający ich hochsztaplerzy, szukają jakiejś uniwersalnej formuły od niepamiętnych czasów, ale nawet najwięksi z nich nigdy nie mieli do końca pewności, że zapanowali nad tą delikatną materią. Kiedy stajemy się bohaterami? Dociśnięci do muru? Czy raczej w chwili oddechu? W akcie rozpaczy? Czy na fali entuzjazmu? W desperacji? Powodowani szaleństwem? Czy raczej w pełnej przytomności umysłu? Przez przypadek? Czy wskutek gigantycznych wysiłków? Niech ktoś mądry powie. Jaka jest recepta? Jaka jedyna droga?
Ryszard Siwiec nie wyglądał na bohatera. Niepozorny księgowy z prowincji: beret, prochowiec. W teczce, z którą jechał na warszawskie dożynki, miał rozpuszczalnik i zapałki. Czy taki człowiek może naprawić historię? A jednak, kiedy słucha się przesłania, które zarejestrował kilka dni przed śmiercią, trudno się oprzeć wrażeniu wyjątkowej szczerości jego słów; nie słychać w nich rozpaczy, ale jest desperacja, nie można wyczuć szaleństwa, są za to namysł i moralna siła.
Ryszard Siwiec spłonął przed komunistycznymi dygnitarzami i setką tysięcy świętujących Polaków w nadziei, że nimi wstrząśnie. Nie pozwalał gasić płonącego ubrania, by nie przerwano jego protestu. Świat miał to zobaczyć i... zatrzymać się w miejscu. Czy się zatrzymał? Nie.
Mało kto widział śmierć Siwca. Z odleglejszych trybun dostrzeżono tylko jakiś chwilowy chaos, zamieszanie. Najbliżej stojącym SB tłumaczyła (powtarzano to zresztą na pogrzebie w Przemyślu), że Siwiec to wariat, desperat, alkoholik. Nawet czarne teczki z raportami, które docierały na biurka komunistycznych notabli, lekceważyły zdarzenie.
W jakiż to sposób zwariowany księgowy może zatrzymać twardo toczące się w stronę komunizmu koła historii? Cóż może jednostka wobec siły masy? Masy ludu pracującego miast i wsi. Czy żachnął się choć przez chwilę Gomułka? Czy przetarł flanelą spocone czoło Cyrankiewicz? Czy rządcy ówczesnej Polski mieli choć przez moment poczucie, że coś się wydarzyło? Wątpię.