Z karierami „z samorządu do rządu" jest jak z regułami savoir-vivre'u – co kraj, to obyczaj. Teoretycznie w nowoczesnych, zdecentralizowanych demokracjach ambitni politycy stanowiska burmistrzów, merów czy gubernatorów w sposób naturalny powinni uważać za etap w drodze do najwyższych funkcji państwowych, a co za tym idzie – za pożądany i zaplanowany szczebel na ścieżce kariery. W silnie scentralizowanych – jako trampolinę do skoku.
W praktyce jest to bardziej skomplikowane. Nawet za naszą zachodnią granicą, choć Piotr Cywiński, wieloletni polski korespondent w Niemczech, obecnie publicysta m.in. tygodnika „W Sieci" i skarbnica wiedzy o kulisach polityki u naszych sąsiadów za Odrą, uważa, że standard wymagany przez niemieckich wyborców jest wysoki i prosty: – Bez wykazania się w strukturach lokalnych czy regionalnych polityk w Niemczech nie ma szans na wielką karierę polityczną.
Cywiński wyłuskuje z pamięci znamienne zdarzenie, gdy kanclerzem Niemiec był Helmut Kohl: – Młody Gerhard Schröder, wtedy szef młodych socjaldemokratów, późniejszy kanclerz, stał uczepiony metalowych sztachet płotu okalającego Urząd Kanclerski w Bonn i krzyczał: „Ich will da rein!" („Ja chcę do środka!").
Zanim jednak tak się stało, Schröder musiał przejść długą drogę, poddając się ocenie wyborców lokalnych i regionalnych w samorządzie. – Trudno sobie wyobrazić jego późniejszą karierę, nie uwzględniając na przykład tego, że wcześniej był premierem Dolnej Saksonii – podkreśla Cywiński.
Niemiecki porządek z wyjątkami
Schroeder uwieszony u klamki Kohla wiedział, o czym mówi. – W Niemczech, w odróżnieniu od Polski, większość polityków, z nielicznymi wyjątkami, zaczyna swoją karierę od aktywności lokalnej. Te nieliczne wyjątki to np. kanclerz Angela Merkel czy prezydent Joachim Gauck, których kariery mają źródło historyczne, tylko potwierdzają regułę – podkreśla Cywiński. To wynika z pragmatyzmu niemieckich wyborców, którzy nie kupują kota w worku.
Publicysta przypomina, że Schroeder, zanim dostał się na szczyt, musiał rywalizować o nominację swojej partii na kandydata do głównego urzędu kanclerskiego z Oskarem Lafontaine'em, premierem Saary. – Spójrzmy głębiej w przeszłość, na Helmuta Schmidta, też kanclerza Niemiec – mówi Cywiński. – Ten z kolei był senatorem w Hamburgu ds. policji. Albo dziś – Hannelore Kraft, która wyrasta na gwiazdę SPD, to premier Nadrenii Północnej-Westfalii. I ona, choć jej formacja przegrała wybory, staje się dziś jedną z pierwszoplanowych postaci w rozmowach koalicyjnych dotyczących nowego rządu Angeli Merkel. Dlaczego? Bo zdobyła zaufanie wyborców na niwie lokalnej. A Helmut Kohl? Zanim zaistniał na płaszczyźnie federalnej – pomijam tu polityczne rozgrywki, które miały wtedy miejsce – dał się poznać wyborcom jako sprawny polityk w Nadrenii-Palatynacie, czyli w swoim kraju związkowym.
Cywiński podkreśla przy tym, że wybory lokalne w Niemczech są traktowane niemal jak mecze ekstraklasy. – Ludzie chcą wybierać, bo wiedzą, że to od nich w dużym stopniu zależy, kto nimi będzie rządził – mówi. Niemcy dobrze wiedzą, że za latarnię, która nie świeci na ich ulicy, odpowiada ktoś konkretny. I taki ktoś nie ma co marzyć o politycznej karierze.
Oczywiście Berlin jest centrum rządowym, ale Niemcy przestrzegają ściśle systemu zdecentralizowanego – mówi Cywiński. – Różne agendy państwowe mają siedziby w różnych landach, np. siedziba Trybunału Konstytucyjnego znajduje się w Karlsruhe. Decentralizacja dotyczy zresztą nie tylko instytucji, także mediów. Przykład? Dwa największe tygodniki: lewicowy „Der Spiegel" ma centralę w Hamburgu, a chadecki „Focus" – w Monachium.