Upchnięci w czwórkę: z przodu my, z tyłu zaspane dzieci i toboły – jedziemy na lotnisko Benito Juarez bagażową taksówką, zdezelowanym volkswagenem busem. Jest czwarta rano, za dwie godziny mamy samolot do Miami. Miasto Meksyk śpi, tylko czasem po pustych ulicach przemknie jakieś auto. Smog mniejszy niż w dzień, da się oddychać.
Nie odczuwam smutku, że wyjeżdżam stąd po prawie dwóch latach. Czuję raczej ulgę i nadzieję, że tam, dokąd jedziemy, będą bardziej ludzkie warunki do życia niż w tym molochu. Przestrzeń, zieleń, czyste powietrze, miejsce do zabawy dla dzieci.
To było w połowie lat 80. Nie było tu jeszcze tak tłoczno i tak niebezpiecznie jak dzisiaj. Ale i tak w porównaniu z Meksykiem Warszawa była sielską osadą. Plac zabaw pod oknem bloku, powrót z osiedlowej szkoły, 150 metrów od domu. To wszystko wspominałam wyglądając przez okno naszego ponurego mieszkania na ulicy Medellin w dzielnicy Colonia Roma.
Tłoczny Meksyk
Na ulicy raz po raz strzelanina, na ulicę dziecko wypuścić strach. Zresztą, co by miało robić na chodniku, wśród spalin? Kto strzela i do kogo, lepiej nie wiedzieć. Naprzeciwko naszej kamienicy na kawałku klepiska urządzono parking. Ciasno upchniętymi starymi amerykanami i garbusami manewruje parkingowy, krępy Meksykanin. Dokonując cudów zręczności, co chwila wyjeżdża jednym, wstawia inny. W przerwach ma dodatkowe zajęcie – dokarmianie sfory półdzikich psów, które stadami przemieszczają się po okolicznych ulicach. Pod oknami budka telefoniczna, w której często urzędujemy, bo nie mamy telefonu. Za rogiem ulicy Medellin huczy arteria Avenida de Chapultepec z rzeką aut pędzących sześcioma pasami. Za Chapultepekiem jest Zona Rosa, dzielnica turystyczno-knajpiana. Tam nie chodzimy, knajpy są za drogie. Najbardziej tęsknię za drzewem – w naszej okolicy nie ma ani jednego.
Dziesięcioletnim garbusem kupionym po znajomości co dzień rano wozimy dzieci do szkoły. Każda jazda jest doświadczeniem ekstremalnym, ale nie da się inaczej. Metro nie dociera wszędzie i panuje w nim straszliwy tłok. Mimo swojej nazwy – Bertha von Glumer – dzielnicowa szkoła jest meksykańska, niezbyt droga i całkiem przyzwoita, jak na tutejsze warunki. Budynek wciśnięty w wąską przestrzeń między kamienicami, rolę boiska pełni wyłożony glazurą 50-metrowy placyk. Rano przed bramą mamusie w szlafrokach i papilotach gawędzą po odstawieniu dzieci. Niedaleko szkoły, na ulicy Puebla co wtorek rozkłada się targ. Kupuje się mango, awokado, melony, wielkie krwiste papaje i ostry ser oaxaca. Na obiad jadamy to, co wszyscy tutaj: ryż, fasolę, owoce. Nauczyłam się gotować w glinianych garnkach, jak Meksykanie. Tortille pieką niedaleko, idzie się po nie przed obiadem i gorące przynosi zawinięte w serwetce.
W weekendy rozkładamy koc i piecyk brasero na skrawku wyłysiałej trawy w Parque Mexico. Brasero to lokalna, rękodzielnicza wersja grilla. Razem z nami piknikują setki Meksykanów, na metr trawy przypada jeden lub dwa łby. Ale tutejsze dzieci nie wrzeszczą, szanują cudzą przestrzeń, szanują też rodziców. Siedzą całe rodziny, niektórzy urządzają dziecinne przyjęcia – grupa trzydziestoosobowa nie jest rzadkością. Obwoźni sprzedawcy zachwalają sałatki z ogórka, melona i arbuza posypane ostrym chili i skropione cytryną oraz płaty chicharronu, prażonej słoniny. Uwielbiamy to.
Nasza przyjaciółka Andrea Dabrowski, dziennikarka lokalnego tygodnika, mieszka w eleganckiej dzielnicy San Angel. Stare drzewa, stare wille w dużych ogrodach. Ale to nie na nasz budżet. To dzielnica bogatych i starych rodzin, które mieszkają tu od pokoleń. Trudno zajrzeć przez wysokie mury. Lubimy San Angel, bo w niedzielę rozkłada się tu malowniczy pchli targ. Kupiliśmy tam starą ramę do lustra. Po inne rzeczy do domu jeździliśmy na Lagunillę, ogromny, najtańszy targ na obrzeżach, gdzie można kupić wszystko od heroiny po komplet do sypialni.