Easterny, określane również cierpko, przez analogię z filmowymi dokonaniami Sergia Leone, mianem „Bortsch-Westernów", nigdy nie podbiły serc światowej publiczności, chociaż reżyserzy trudzili się, by Wołga przypominała Rio Grande, Ural – Góry Skaliste, a Wiktor Tregubowicz, kręcąc „Daurię", zainscenizował nawet scenę napadu Kozaków zabajkalskich na bank, która niemal w niczym nie ustępuje dramatyzmowi „15:10 do Jumy". Na przeszkodzie stawał brak środków i politgramota: akcja większości tych dzieł toczy się w latach „wojny domowej", dzielni jeźdźcy w zsuniętych na tył głowy budionnówkach zamiast sombrer tropią białogwardzistów lub basmaczy, a żaden komisarz polityczny nie posiadał podbródka ani seksapilu Cary'ego Granta. A przecież mogło być inaczej...
Podbój rosyjskiego Dalekiego Wschodu dokonywał się równie brutalnie i malowniczo jak pozostałych ćwiartek globu: skalę brutalności odkrywają dziś na nowo badacze postkolonializmu, przywołując masowe gwałty, obracanie w niewolę rodzin i plemion, wybijanie do nogi zwierzyny, wreszcie obdarowywanie miejscowych, prócz paciorków, wódką i ospą. Piewcy imperium podnoszą odwagę śmiałków żeglujących w stronę nieznanych horyzontów, radość z zaokrąglania granic imperium, altruizm misjonarzy i urodę portretów, na których damy dworu pozują w rozchylonych, puszystych futrach.
Jedni i drudzy niosą swoją cząstkę prawdy: rosyjscy kupcy i traperzy, którzy zaczęli osiedlać się na zachodnim brzegu Alaski w połowie XVIII wieku (w wiek po dokonaniach barona Vitusa Beringa, który dopłynął tam jako pierwszy), kogo z Aleutów nie zarazili świnką, to wzięli w jasyr. Misjonarze, którzy dotarli w pokolenie później, chrzcili, nauczali, zakładali sierocińce i zapisywali zasłyszane aleuckie słowa cyrylicą. Księżna Szczerbakowa olśniewała w sobolach.
Petersburg i Moskwa zawsze jednak miały za mało środków, by zaangażować się w podbój Najdalszego Wschodu na serio: w dzisiejszym kalifornijskim Sonora County stanął Fort Ross (Rus), który zaopatrywać miał traperów w owoce, warzywa i wino, hochsztaplerzy na carskiej służbie intrygowali wśród skłóconych królów na Hawajach, wznosząc tam około roku 1817 „twierdzę Aleksandra I", ale wydatki przewyższały dochody: transport futer do Europy fatalnie zawyżał ich wartość (do Petersburga docierały zresztą dwa statki rocznie), garnizony i parafie (blisko 90!) trzeba było utrzymywać, a Aleutów łatwiej było wybić czy bodaj oświecić, niż ściągać z nich podatki. Pierwsze refleksje o tym, że być może zapędzono się za daleko, rodziły się już za panowania Mikołaja I; żeby jednak ktoś odważył się o nich powiedzieć głośno, trzeba była przegranej wojny krymskiej.
Po pokoju paryskim podpisanym w 1856 roku Rosja nie kryła wobec europejskich potęg – w pierwszej kolejności Wielkiej Brytanii – ani urazy, ani obaw. Dalekowschodnia flanka okazała się poważnie zagrożona: Navy omal nie opanowała przecież Pietropawłowska Kamczackiego! Doprawdy, czas poszukać innych sojuszników, zarówno w Europie, jak w Nowym Świecie: a skoro tak, czemu nie niewielkich, niegroźnych Stanów Zjednoczonych, którym nad Jukon wyraźnie bliżej, a z Londynem nie po drodze? Aleksander II i książę Konstanty Nikołajewicz zaczęli omawiać kwestię sprzedaży Alaski z kanclerzem Gorczakowem jeszcze w roku 1857, inicjatywę jednak na kilka lat wstrzymał wybuch amerykańskiej wojny domowej, w której zresztą rosyjska eskadra walnie wspierała Północ.
Rychło po upadku Konfederacji poseł imperium w Waszyngtonie, baron Edward Andriejewicz Stiekł (Stoeckle), podjął rozmowy z sekretarzem stanu Williamem Sewardem i 30 marca 1867 r. podpisano umowę o sprzedaży Alaski: Petersburg wzbogacił się o 7 200 000 dolarów w złocie, Waszyngton – o 370 milionów akrów skalistej ziemi (kryjącej, czego jednak wówczas nie wiedziano, pokłady złota, uranu i ropy naftowej).