Z życia chicagowskiej fauny

Sto lat temu było tu dosyć dziko. Dziś w tej okolicy toczy się prawdziwa walka o przetrwanie. Nie tylko zwierząt.

Publikacja: 21.12.2013 00:06

Red

Najwięcej można zobaczyć w drodze z dzieckiem do szkoły. Bo codziennie, pomimo zmieniających się pór roku i pogody, ta sama droga i ten sam czas. Odprowadzam córkę do chicagowskiej podstawówki, każdego ranka ta sama droga: przejście dużej ulicy, pomiędzy domkami z ogródkami, pod ogromnymi blokami żelbetonowych konstrukcji podtrzymujących autostradę nr 90 imienia prezydenta Johna Kennedy'ego. Pięć pasów w każdą stronę, do tego linia metra pośrodku – konstrukcja w kolorze szarego betonu przecina osiedle Irving Park, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu stały głównie domki wśród drzew, bardziej pasujące do przedmieść niż do drugiego co do wielkości miasta w Ameryce.

Na tym skrawku ziemi wyrwanej przez człowieka naturze można – nawet pośród dochodzącego szumu tysięcy samochodów – obserwować nieustanną walkę o życie i przetrwanie. Weźmy choćby chwasty i samosiejki na skarpie obok autostrady: wystarczyło tylko kilka tygodni braku przycinania, a całość zamieniła się w nieprzebytą dżunglę chaszczy. Wśród nich na drzewach dominują szare wiewiórki (Sciurus carolinensis), których tu istne zatrzęsienie. Nie boją się ludzi, są prawie zupełnie oswojone, co tak różni je od polskich „Basiek" w rudym kolorze (Sciurus vulgaris), których – widać słabszych w walce o przetrwanie – nie dość, że w Ameryce nie ma, to przegrywają walkę o życie z szarymi wszędzie tam, gdzie oba gatunki występują razem.

Drugie popularne zwierzę to zając (Sylvilagus floridanus). W czasie piętnastominutowej drogi do szkoły udaje nam się zobaczyć czasem trzy–cztery osobniki skaczące po trawnikach tuż przed budynkami mieszkalnymi. A dosłownie dziesięć metrów od wejścia do podstawówki odkryto ostatnio gniazdko małych zajączków – na szczęście ktoś rozsądny sprawdził w Internecie, ogrodził i zostawił – okazuje się, że w naturze mama-zając zostawia potomstwo w norze i odwiedza je tylko raz dziennie, przynosząc pokarm. Czasami przebiegają też szczury (Rattus). Tu nie ma niespodzianek – wiadomo, miasto.

Ale okolice wiaduktu przy Irving Park to przede wszystkim królestwo gołębi. Miejski gołąb (Columba livia) panuje nad chicagowską ulicą. Gdzieniegdzie zdarzy się widzieć parkę popularnych tutaj drozdów wędrownych (Turdus migratorius), ale tak naprawdę z ptaków widać szaro-niebieskie gołębie. Pomimo siatek zabezpieczających, wystawionych szpikulców żyją pod wiaduktem w najlepsze (pomimo znaków „Karmienie gołębi zagrożone grzywną do 200 dolarów. Władze miasta Chicago", zawsze znajdzie się ktoś wysypujący pokarm). Zaraz obok nich zamieszkuje inny gatunek. Homo extorris. Człowiek bezdomny.

Nocleg pod mostem

Bezdomni są w Chicago nieodłączną częścią krajobrazu. Wiadomo: metro i okolice (kiedy jedzie się o świcie kolejką, wagony są pełne śpiących na siedzeniach), wiadukty i mosty, których w Chicago nie brakuje. Polskie powiedzenie „spać pod mostem" nabiera jak najbardziej dosłownego znaczenia: dla bezdomnego to ochrona przed opadem, a na żelbetowych konstrukcjach powyżej poziomu ulicy, w zakamarkach łatwiej rozłożyć barłogi z dykty albo tektury, wysłużonych materaców, koców, śpiworów czy złachmanionych kołder. Ale nie śpią tylko pod wiaduktem. Trochę kartonu, papieru i w kokonie z łachów można przetrwać do rana w załomie na drzwi wejściowe do pobliskich budynków.

Niektórzy śpią, gdzie popadnie. Najbardziej przygnębiający widok: w czasie ulewy jeden z mieszkańców skwerku przy skrzyżowaniu, gdzie ich obserwuję, naciągnął po prostu na głowę i twarz koszulkę i kaptur i... dalej spał w najlepsze na siedząco. Są wreszcie konstrukcje własne. Chodząc z córką do szkoły, mijamy coś, co nazywamy „domkiem bezdomnego". Dykta, kawałki szmat, deski, obowiązkowy wózek z supermarketu i duże ilości folii i plastiku. Słowem – rodzaj szałasu. O zmierzchu można dostrzec niebieską poświatę. Mają telewizję? Pomyśleliśmy. Ale skąd prąd? Może wykopali jakiś kabel albo na baterie... Tajemnica wyjaśniła się wkrótce, to mała lampka na baterię. W tym wypadku Homo extorris idealnie wkomponował się w świat otaczającej go fauny, wpisując swoją obecność w szałasie w pory dnia i roku.

Wielkim plusem mieszkania w okolicach wiaduktu jest bliskość do węzłów komunikacyjnych. Regulowane światłami zjazdy i dojazdy do autostrady to przecież najlepsze punkty do żebrania.

Każdy ma swoją technikę i mowę, ale generalnie wszystko sprowadza się do wystawania pod czerwonymi światłami i chodzenia z przekazem zapisanym na skrawku tektury. Jedni eksponują swoje rany, kalectwo czy choroby, inni – bardziej przedsiębiorczy (to jednak jest Ameryka) – dają buteleczki z wodą czy nawet lizaki. Niektórzy idą na całość i klęczą na ulicy. Ale z moich obserwacji wynika, że to chyba jest mało skuteczne – Amerykanie nie lubią aż takiej ostentacji.

Jeśli chodzi o napisy, dominują dwie historie: „bez pracy, bez domu" i „chory weteran wojen". Moja córka zadaje całkiem trzeźwe pytania. Skąd mają pisaki do pisanie na kartonie? Czy kupują jeden i się dzielą? Tutaj, myślę, mam odpowiedź: w pobliskim supermarkecie taki czarny mazak marki „Sharpie" można kupić za dolara plus 9 centów podatku. Ale skąd mają karton? Czy te napisy to historie chociaż w części prawdziwe? Tego nie wiem, a pytania można mnożyć i raczej nie znajdziemy wielu sensownych odpowiedzi.

Jak się umiera na ulicy?

W zimie na świeżym śniegu nie raz, nie dwa widzieliśmy padłe gołębie z wielkimi, krwawymi dziurami zamiast torsów. Myśleliśmy z córką, że to koty, ale zagadka wyjaśniła się, gdy przy truchle zobaczyliśmy jastrzębia, dorodnego przedstawiciela gatunku Buteo lineatus. Innym razem widzieliśmy półmetrowego węża, zabitego pewnie przez miejscowego drapieżnika, który leżał pod drzwiami kościoła. Czasami widać rozjechaną wiewiórkę. No chyba że są tak głośne sprawy jak ta w jednym z parków w Chicago, gdzie trucizna podrzucona przez pracowników miejskich spowodowała padnięcie kilkuset, jeśli nie kilku tysięcy ptaków. Mieszkańcy tak się wkurzyli, że zaprzestano trucia gołębi. Wówczas w ramach eksperymentu sprowadzono jastrzębie. Są skuteczniejsze: wykańczają chore i słabe osobniki i są ekologiczne, bo używają tylko własnych szponów i dziobów.

A jak umierają bezdomni? Po prostu pewnego dnia znikają. Tak jak John, którego można było spotkać o piątej rano z kubkiem z kawą, po prostu przestał się pokazywać. Spotykałem go czasami, idąc do metra do pracy, rzucając kurtuazyjne „cześć, jak leci?". Zawsze miał ten kubek, wydaje się że tylko z kawą, choć ktoś mówił mi, że tam lali jednak alkohol dla rozgrzewki. Nie wiem, nie sprawdzałem. Czasami dało się zamienić parę słów, innym razem coś tam bełkotał. Wiekowo wyglądał na dziadka, ale czy o nim zapomnieli? Żona, dzieci, może wnuki... kto wie. W każdym razie ostatnie lata spędził w siatce ulic pomiędzy budynkiem YMCA (gdzie ponoć mieszkał w wynajmowanych dla biedaków pokojach) a ulicą Pułaskiego, najczęściej w okolicach wiaduktu nazwanego na cześć najbardziej telegenicznego prezydenta USA. – Umarł – powiedział mi Juan, kelner w pobliskiej restauracji. Pewnego dnia po prostu już go nie można była spotkać na skwerku.

Nieprzysiadalne ławki

Bezdomnych w Chicago raczej się nie goni. Policjanci nie zwracają na nich uwagi, jeśli nie dokonują przestępstw. Ale mimo wszystko trochę się ich nęka. Sposoby walki są różne. Ot, ze skwerku przy wiadukcie zniknęła metalowa ławka. Najpierw zresztą zrobiono spaw pośrodku, który nie pozwalał się wyciągnąć na wznak. Jeśli już koniecznie chciałbyś zasnąć, musiałbyś zgiąć mocno nogi w kolanach, a to nie jest najwygodniejsze. Niektórzy śpią jak popadnie, na chodniku czy pod murkiem. Co jakiś czas, gdy wydaje się, że ten czy tamten naprawdę przestał już oddychać, ktoś bardziej wrażliwy zadzwoni na telefon 911. Przyjeżdża pogotowie i w zależności od stanu chorego albo ustawia go do pionu, albo zabiera do dyżurującego szpitala.

Pomagają głównie kościoły. Na dawniej polskim Jackowie (kilkanaście ulic od wiaduktu) bezdomnych Polaków nie brakuje. – Panie, kiedyś tu był ruch jak na Marszałkowskiej, teraz zobaczysz pan prostytutki i bumów – tłumaczy mi jedna z pań, która ma sklep na Milwaukee Avenue. Używa zabawnej zamerykanizowanej polszczyzny: bumy to angielskie „bums", czyli takie uliczne, ludzkie śmiecie. Ale ukuty od tego rzeczownik „bumować" to całkiem nowy wynalazek słowotwórczy. – No więc tak bumują tutaj, nic już z nich nie będzie, do Polski nie wrócą.

A czy naprawdę tak daleko od bezdomności? – Zastanów się nad tym dobrze. Wystarczy tylko kilka błędnych kroków i jeśli nie masz oparcia w rodzinie, bardzo łatwo trafić na ulicę. Bezdomność jest tak naprawdę na wyciągnięcie dłoni – tłumaczy mi Paweł, trzeźwiejący alkoholik. Choć nie pije, zdaje sobie sprawę, że kolejny ciąg może oznaczać twarde lądowanie na bruku.

Bramy, domy i jałmużna

Faktycznie, wielu można spotkać na ulicach albo w nocy czy o poranku. Jak zbici niczym szprotki, nawet w sześciu, na kartonach i w łachmanach próbują zatrzymać każdy ułamek energii. Często zalatują alkoholem. To dla nich ojciec Michał Osuch, długoletni proboszcz parafii pod wezwaniem Świętego Jacka, stworzył „Bramę Łazarza". – Lekko nie było, ale wziąłem miejscowego radnego, załatwił grant z miasta i jakoś poszło... – opowiada. Hotel działa już przez kilka lat, bo utrzymują go parafianie i właściciele pobliskich polskich sklepów. A potrzeby są duże, coraz większe: zdarza się, że w ciągu dnia przychodzi nawet setka bezdomnych po strawę czy nawet żeby odpocząć czy się wykąpać.

Jest też siostra Marta Cichoń. Prowadzi dom samotnej matki – ostatnie schronienie dla bitych czy wyrzucanych matek z dziećmi albo choćby kobiet, które zdecydowały się donosić ciążę, a nie mają gdzie się podziać. – Kupiłam, założyłam i wyremontowałam ten dom – mówi siostra Marta, która ma już pięcioletnie doświadczenie. Przez ten czas był domem dla 67 kobiet i 80 dzieci. Ale to wszystko mało – osiem mieszkań nie wystarcza na rosnące potrzeby. – W tym roku z braku miejsca trzeba było odmówić 20 kobietom – mówi.

Jej uśmiech potrafi przenosić góry: siostra Marta poprzez zbiórki, koncerty czy pikniki wśród Polonii cały czas zbiera środki na utrzymanie. – Rozglądamy się za czymś większym, co można by wyremontować i zamienić na takie schronisko – mówi siostra, dziś w zakonie sióstr Misjonarek Chrystusa Króla, a kiedyś pracownica urzędu skarbowego. A więc ktoś w rodzaju celnika z Nowego Testamentu – pogardzanego i nienawidzonego przez ówczesnych.

Niedawno, gdy przechodziliśmy z córką do szkoły, zauważyliśmy, że na skarpie powstał nowy domek dla bezdomnych. Jakby większy, mocniej obudowany sklejką czy płytą. Widać bardziej, bo i liście na drzewach zrobiły się – zupełnie jak w Polsce, żółte i czerwone. Znak, że jak przyroda i bezdomni przygotowują się na zimniejszą pogodę. Znikną z ulic, gdy lunie deszcz czy spadnie śnieg. Zupełnie jak znikną małe zwierzątka. Zostaną gołębie, które gdy tylko spadnie lekki śnieg, będą wydziobywać płatki, aby uzyskać choć odrobinę wody z powierzchni zamarzniętego na amen asfaltu... – Czekam, aż zacznie się zima. Wtedy się schowają – mówi mi Juan. Choć sam ma o bezdomnych krytyczne zdanie (narkotyki, prostytucja i bezdomność to jego zdaniem naczynia połączone), sam widziałem, jak wynosił ciepłe jedzenie dla żebrającej...

Znów przypomina mi się dylemat: dawać im pieniądze czy nie dawać? Czy dając – nie popieramy ich stylu życia, nie ułatwiamy funkcjonowania na ulicy, nie zachęcamy wręcz do niezmieniania niczego (skoro ktoś daje, nie są pod ścianą)? Z drugiej strony dolar czy parę monet to nie majątek, a oni rzeczywiście są głodni. Gdy pytam ojca Józefa, polskiego jezuitę z Chicago, mówi „dawać". Ale przecież to oznacza... – A czyż tam, gdzie wszyscy pójdziemy, Jezus nie powie „bo byłem głodny, a nie daliście mi jeść; byłem spragniony, a nie daliście mi pić; byłem nagi, a nie przyodzialiście mnie"? – mówi ojciec Józef. Mocne, ale i niełatwe słowa. Staram się o nich pamiętać za każdym razem, gdy Homo extorris – a może po prostu jeden z nas – podchodzi do samochodu przy moim skrzyżowaniu.

Najwięcej można zobaczyć w drodze z dzieckiem do szkoły. Bo codziennie, pomimo zmieniających się pór roku i pogody, ta sama droga i ten sam czas. Odprowadzam córkę do chicagowskiej podstawówki, każdego ranka ta sama droga: przejście dużej ulicy, pomiędzy domkami z ogródkami, pod ogromnymi blokami żelbetonowych konstrukcji podtrzymujących autostradę nr 90 imienia prezydenta Johna Kennedy'ego. Pięć pasów w każdą stronę, do tego linia metra pośrodku – konstrukcja w kolorze szarego betonu przecina osiedle Irving Park, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu stały głównie domki wśród drzew, bardziej pasujące do przedmieść niż do drugiego co do wielkości miasta w Ameryce.

Na tym skrawku ziemi wyrwanej przez człowieka naturze można – nawet pośród dochodzącego szumu tysięcy samochodów – obserwować nieustanną walkę o życie i przetrwanie. Weźmy choćby chwasty i samosiejki na skarpie obok autostrady: wystarczyło tylko kilka tygodni braku przycinania, a całość zamieniła się w nieprzebytą dżunglę chaszczy. Wśród nich na drzewach dominują szare wiewiórki (Sciurus carolinensis), których tu istne zatrzęsienie. Nie boją się ludzi, są prawie zupełnie oswojone, co tak różni je od polskich „Basiek" w rudym kolorze (Sciurus vulgaris), których – widać słabszych w walce o przetrwanie – nie dość, że w Ameryce nie ma, to przegrywają walkę o życie z szarymi wszędzie tam, gdzie oba gatunki występują razem.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał