Najwięcej można zobaczyć w drodze z dzieckiem do szkoły. Bo codziennie, pomimo zmieniających się pór roku i pogody, ta sama droga i ten sam czas. Odprowadzam córkę do chicagowskiej podstawówki, każdego ranka ta sama droga: przejście dużej ulicy, pomiędzy domkami z ogródkami, pod ogromnymi blokami żelbetonowych konstrukcji podtrzymujących autostradę nr 90 imienia prezydenta Johna Kennedy'ego. Pięć pasów w każdą stronę, do tego linia metra pośrodku – konstrukcja w kolorze szarego betonu przecina osiedle Irving Park, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu stały głównie domki wśród drzew, bardziej pasujące do przedmieść niż do drugiego co do wielkości miasta w Ameryce.
Na tym skrawku ziemi wyrwanej przez człowieka naturze można – nawet pośród dochodzącego szumu tysięcy samochodów – obserwować nieustanną walkę o życie i przetrwanie. Weźmy choćby chwasty i samosiejki na skarpie obok autostrady: wystarczyło tylko kilka tygodni braku przycinania, a całość zamieniła się w nieprzebytą dżunglę chaszczy. Wśród nich na drzewach dominują szare wiewiórki (Sciurus carolinensis), których tu istne zatrzęsienie. Nie boją się ludzi, są prawie zupełnie oswojone, co tak różni je od polskich „Basiek" w rudym kolorze (Sciurus vulgaris), których – widać słabszych w walce o przetrwanie – nie dość, że w Ameryce nie ma, to przegrywają walkę o życie z szarymi wszędzie tam, gdzie oba gatunki występują razem.
Drugie popularne zwierzę to zając (Sylvilagus floridanus). W czasie piętnastominutowej drogi do szkoły udaje nam się zobaczyć czasem trzy–cztery osobniki skaczące po trawnikach tuż przed budynkami mieszkalnymi. A dosłownie dziesięć metrów od wejścia do podstawówki odkryto ostatnio gniazdko małych zajączków – na szczęście ktoś rozsądny sprawdził w Internecie, ogrodził i zostawił – okazuje się, że w naturze mama-zając zostawia potomstwo w norze i odwiedza je tylko raz dziennie, przynosząc pokarm. Czasami przebiegają też szczury (Rattus). Tu nie ma niespodzianek – wiadomo, miasto.
Ale okolice wiaduktu przy Irving Park to przede wszystkim królestwo gołębi. Miejski gołąb (Columba livia) panuje nad chicagowską ulicą. Gdzieniegdzie zdarzy się widzieć parkę popularnych tutaj drozdów wędrownych (Turdus migratorius), ale tak naprawdę z ptaków widać szaro-niebieskie gołębie. Pomimo siatek zabezpieczających, wystawionych szpikulców żyją pod wiaduktem w najlepsze (pomimo znaków „Karmienie gołębi zagrożone grzywną do 200 dolarów. Władze miasta Chicago", zawsze znajdzie się ktoś wysypujący pokarm). Zaraz obok nich zamieszkuje inny gatunek. Homo extorris. Człowiek bezdomny.
Nocleg pod mostem
Bezdomni są w Chicago nieodłączną częścią krajobrazu. Wiadomo: metro i okolice (kiedy jedzie się o świcie kolejką, wagony są pełne śpiących na siedzeniach), wiadukty i mosty, których w Chicago nie brakuje. Polskie powiedzenie „spać pod mostem" nabiera jak najbardziej dosłownego znaczenia: dla bezdomnego to ochrona przed opadem, a na żelbetowych konstrukcjach powyżej poziomu ulicy, w zakamarkach łatwiej rozłożyć barłogi z dykty albo tektury, wysłużonych materaców, koców, śpiworów czy złachmanionych kołder. Ale nie śpią tylko pod wiaduktem. Trochę kartonu, papieru i w kokonie z łachów można przetrwać do rana w załomie na drzwi wejściowe do pobliskich budynków.
Niektórzy śpią, gdzie popadnie. Najbardziej przygnębiający widok: w czasie ulewy jeden z mieszkańców skwerku przy skrzyżowaniu, gdzie ich obserwuję, naciągnął po prostu na głowę i twarz koszulkę i kaptur i... dalej spał w najlepsze na siedząco. Są wreszcie konstrukcje własne. Chodząc z córką do szkoły, mijamy coś, co nazywamy „domkiem bezdomnego". Dykta, kawałki szmat, deski, obowiązkowy wózek z supermarketu i duże ilości folii i plastiku. Słowem – rodzaj szałasu. O zmierzchu można dostrzec niebieską poświatę. Mają telewizję? Pomyśleliśmy. Ale skąd prąd? Może wykopali jakiś kabel albo na baterie... Tajemnica wyjaśniła się wkrótce, to mała lampka na baterię. W tym wypadku Homo extorris idealnie wkomponował się w świat otaczającej go fauny, wpisując swoją obecność w szałasie w pory dnia i roku.