Wydaje się świetnie znany. Jego zdjęcia, np. mężczyzny pokonującego zalane okolice paryskiego dworca Saint-Lazare czy prostytutek z calle Cuauhtemoczin w Meksyku, stały się częścią wizualnego kanonu XX wieku. Jednak to tylko jedno z oblicz Cartier-Bressona. W jednym z listów wysłanych z Chin donosił, że nazywają go tam „Ka Beu shun", czyli „ten, któremu udaje się to, czego się podejmuje". W Japonii przedstawiał się jako Hank Carter, a przez pewien czas swe zdjęcia publikował z podpisem „Henri Cartier". Potem wystarczyły już tylko inicjały HCB, dla wszystkich rozpoznawalne. Wreszcie – jak podkreślają twórcy paryskiej wystawy – pod koniec życia swoje listy sygnował: „En rit Ca-Bré". Grał ze swoim wizerunkiem, bardzo świadomie go kształtował. Przybierał różne maski.
Jedni widzą w nim dziś przede wszystkim wybitnego artystę, eksperymentującego z fotograficznym obrazem, szczególnie ceniąc jego prace z lat 30. XX wieku. Inni nie chcą pomijać dokumentacyjnego waloru jego zdjęć. Interesuje ich Cartier-Bresson jako reporter prasowy wnikliwie pokazujący szybko zmieniający się świat po drugiej wojnie światowej. Jest też inny Cartier-Bresson – o czym przypomina wystawa w Paryżu – lat wojny i wczesnych lat powojennych. Ilu zatem było Cartier-Bressonów? Trzech? A może tylko jeden uciekający przed łatwym zakwalifikowaniem, umieszczeniem w odpowiedniej szufladce.
Kawiarnia ?na placu Blanche
Zawsze byłem pasjonatem malarstwa – wspominał. – Jako dziecko malowałem w czwartki i niedziele i marzyłem o tym każdego innego dnia". Będąc nastolatkiem, regularnie odwiedza Luwr, ale też galerie Kahnweilera czy Rosenberga, w których może zobaczyć prace najważniejszych współczesnych twórców. W 1927 roku, w wieku 19 lat, trafia do pracowni André Lhote'a, artysty łączącego tradycje klasycznej sztuki z niedawnymi eksperymentami kubistów.
Nie mniej istotne okaże się spotkanie z surrealistami. Poznał ich w 1926 roku. Po latach wspominał: „Byłem zbyt nieśmiały i zbyt młody, by mówić". Siedział „na końcu stołu" na paryskim placu Blanche i słuchał André Bretona. Maluje, ale też pod wpływem Maksa Ernsta tworzy zagadkowe kolaże. Jednak ważniejsze okaże się poznanie dorobku uwielbianego przez nadrealistów Eugène'a Atgeta, „Balzaca kamery", jak go określiła Berenice Abbott, twórcy niezwykłej dokumentacji Paryża przełomu XIX i XX stulecia, który zwrócił uwagę na to, co pomijane, niedostrzegane czy dyskredytowane: witryny sklepowe, stragany, reklamy, klatki schodowe, podwórka.
Sam Cartier-Bresson coraz więcej uwagi poświęca fotografii. Czerpie z doświadczeń Atgeta, a także specjalizującego się w fotografii prasowej Węgra Martina Munkácsiego i poszukiwań artystów związanych z niemieckim Bauhausem. Zaczyna podróżować po Francji, ale też po całej Europie. Odwiedza w tym czasie Włochy, Hiszpanię. W 1931 roku jest w Warszawie. Dociera do Stanów Zjednoczonych, a w roku 1934 do Meksyku. Zwraca uwagę na to, co codzienne, zwyczajne, a nawet trywialne. Fotografuje sceny błahe, wydarzenia ocierające się o śmieszność: sprzedawców, przypadkowych przechodniów, bawiące się dzieci. „Pragnę utrwalić ułamek sekundy z rzeczywistości" – deklarował. Przy czym podkreślał, że aparat fotograficzny jest tu tylko „szkicownikiem, narzędziem intuicji i spontaniczności, panem chwili, który posługując się obrazem, pyta i jednocześnie odpowiada". Powstają wówczas niezwykle sugestywne ujęcia, np. opustoszała, rozgrzana słońcem ulica w Salerno. W tle widać jedynie osamotnionego chłopca. Na innym dzieci bawiące się w zrujnowanym zaułku Sewilli.
Cartier-Bressonowi udaje się w jednym kadrze uchwycić to, co istotne. „Fotografować to wstrzymywać oddech" – powtarzał. To „w jednej chwili, w przeciągu sekundy rozpoznać zjawisko". „To na jednej linii celu umieścić głowę, oko i serce". Po latach nazwie tę jedną chwilę „decydującym momentem". Termin ten zrobi międzynarodową karierę, bo też Cartier-Bresson celował w formułowaniu zdań zapadających w pamięć.