Droga ku chwale

Pieniądze rzeczywiście leżą ?na ulicy, skoro da się ją kupić. Wtedy patronem może zostać nie tylko kardynał albo kompozytor, ?ale także kabotyn.

Publikacja: 10.05.2014 04:04

Via Traiana na południu Włoch. Dwa tysiąclecia bez dofinansowania z Unii

Via Traiana na południu Włoch. Dwa tysiąclecia bez dofinansowania z Unii

Foto: Wikipedia

Toponimia to dział onomastyki zajmujący się nazwami ulic. Ich znaczenie pierwotnie informowało o wyglądzie (Długa była długa), kierunku (Warszawska wiodła w stronę stolicy), mieszkańcach (przy Szewskiej żyli szewcy, przy Rybackiej rybacy) lub pełnionej funkcji (Cmentarna biegła wzdłuż ceglanego muru). Z czasem nazwy upamiętniały też wydarzenia historyczne (3 maja czy 11 listopada) i osoby: królów, naukowców, artystów, duchownych, polityków. Im więcej możliwości, tym bardziej grząski grunt i zapewne stąd tyle szumu wokół dekomunizacji patronów. I zapewne nikomu nie trzeba udowadniać, że Juliusz Słowacki wielkim poetą był, ale spory dotyczą historii najnowszej: gdy tuż po śmierci Tadeusza Mazowieckiego radni w Szczecinie, z którym zmarły nie miał wiele wspólnego, wybrali ulicę jego imienia – prostopadła do Małopolskiej – głosowali niby zgodnie, choć w kuluarach zgłaszano zdania odrębne.

Podobnie było z honorowaniem Lecha Kaczyńskiego po katastrofie smoleńskiej: wszyscy za, a nawet przeciw. To szczególne przypadki, bo zwyczajowo czeka się pięć lat od śmierci patrona. Za życia tylko Janowi Pawłowi II należało się prawo ulicy swego imienia – to święty przypadek, choć niektórzy czynią nań zamach. Wszystkie wnioski trafiają przed majestat gminnego forum – komisji lub innego zespołu do spraw odpowiedzialnego za nazewnictwo dróg, bo te komórki w różnych częściach Polski bywają bardzo różne – ogłaszających, czy ulica się należy.

Kopalnia bez adresu

Gola Świdnicka niedaleko Wrocławia. Piękne tereny Doliny Bystrzycy, choć akurat kopalnia psuje pole widzenia – granit wydobywa się metodą odkrywkową, więc widoki raczej księżycowe. Szefuje tutaj Stefan Piotrowski, który niedaleko ma też kopalnię kruszywa i sieć fabryk betonu w okolicy, jedną nawet w samym Wrocławiu. Na miejscowe warunki – bogacz, którego rolę gra z powodzeniem. Wiele razy pomagał w potrzebie gminie Marcinowice, podarował budulec na naprawę dróg po powodzi, którego ma przecież pod dostatkiem. Dokładał się też do budowy w żywej gotówce. Dawał i słowem się nie zająknął, ale gdy zaproponował sfinansowanie dojazdu prowadzącego do kopalni w Goli Świdnickiej, położonej na uboczu – zamarzyło mu się zostać patronem. Ulica Stefana Piotrowskiego – to brzmi dumnie. I na pewno o wiele lepiej niż teraz – na razie kopalnia nie ma adresu poza samą nazwą Gola Świdnicka. Ulica już jest, ale nazwy wciąż nie ma. Czy więc będzie? Sekretarka Piotrowskiego prosi o przesłanie pytań, wtedy prezes się skontaktuje, gdy uzna za stosowne. W końcu uznał i zwrócił uwagę, że nie chodziło o ulicę, lecz prywatną drogę na terenie kopalni i trudno o to wszystko nie mieć żalu do gminy, w której za jego pieniądze zrobiono „remont generalny", a wcześniej to aż strach brał.

Wiosną w roli adwokata biznesmena występował Jerzy Guzik, wójt gminy Marcinowice, dla którego pan Piotrowski to „fajny człowiek". Z zapałem tłumaczył, że kopalnia leży na odludziu, więc goście biznesowi mają problem z trafieniem, a ulica nazwana nazwiskiem właściciela widniałaby na billboardach, szyldach reklamowych i samej kopalni, wtedy problem rozwiąże się i zainteresowani trafią do celu, bo przecież wiedzą do kogo jadą. – Zrobię wszystko, by inwestor był zadowolony. Daje ludziom pracę, a gminie podatki – zapowiadał wójt.

Pomysł podzielił jednak mieszkańców Goli Świdnickiej i radę gminy, więc żeby nie doszło do klapy – burmistrz wniosek wycofał. Odgrażał się jednak na łamach miejscowej prasy, że będzie walczył dalej, „bo to był bardzo dobry pomysł". Wiadomo tylko, że wśród radnych projekt nie był już poddawany pod głosowanie. Czy wójt walczy innymi sposobami – nie wiadomo, bo on też o sprawie rozmawiać nie chce. Sekretarka wymawia go spotkaniami, które ciągną się jedno za drugim. Na e-maila nie przysyła odpowiedzi. Widać obaj panowie doszli do wniosku, że ich akcja okazała się wypadkiem drogowym. Kopalnia kruszywa pozostanie bez adresu, bo może lepszy żaden niż taki?

Przyjechał pan ?i wkopał słupek

W Szczecinie biegnie ulica Andre Citroëna, przy której mieści się salon samochodowy Citroëna właśnie. Wymagało to sporo zachodu, czyli jednak można. Tylko po co, pyta przekornie wiceprezes firmy Jarosław Łoziński, który kilkanaście lat temu pisał wniosek o patronat. Działka kupiona od miasta miała zostać wyposażona we własną ulicę, ale nie udało jej się zbudować na czas – salon był szybszy. Gmina zaproponowała więc, że każdy dołoży swoją trzecią część – Szczecin, salon, także sąsiadujące PZU – by plan się powiódł. Zrzutkę zrobiono, droga powstała. Pomysły na patronat krążyły różne, salon – w końcu prawdziwy sponsor, skoro miasto i ubezpieczyciel dawały państwowe pieniądze – zaproponował Citroëna.

Łoziński do wniosku do władz załączył stosowne argumenty. Opisał, że założyciel koncernu słynne koło zębate w kształcie odwróconej litery V, co znalazło się nawet w znaku firmowym, podpatrzył i podkupił podczas podróży po Polsce w 1900 r. Był wtedy u siebie, jego matka to Żydówka z Warszawy. Czy to zasługuje na ulicę w Szczecinie? Na forum komisji zabrakło jednomyślności, jednak wniosek przeszedł. Hucznego otwarcia ulicy Citroëna nie było – po prostu przyjechał pan i wkopał słupek z nazwą. Zostało to odnotowane przez centralę i wzmianką w zagranicznej gazecie, ale marketingowego zamieszania nie było i nie ma. Czasem któryś z klientów zauważy i uśmiechnie się, ale wdzięczności miasta brak. – Co roku sami sobie odśnieżamy – mówi Łoziński.

Podobnie jest w Wolsztynie, gdzie salon Peugeota mieści się przy ulicy braci Peugeot, ale nikogo nie rzuca to na kolana, bo dzisiaj coraz trudniej kogokolwiek czymkolwiek zaskoczyć – konkluduje dyrektor Krzysztof Szymanowski. To była jego inicjatywa, w której – nie ma co kryć – poszedł w ślad za kolegami ze Szczecina i też forsował ulicę stosowną do swojej branży. Z powodzeniem! Ale i tą różnicą, że tutaj żadne wnioski formalne nie były potrzebne, dokumentowanie polskiego pochodzenia patronów również. Ba, nawet droga nie musiała być finansowana przez nowy salon. Po prostu miasteczko w ten sposób podziękowało za inwestycję i prestiż. W końcu dzięki temu w Wolsztynie zapachniało wielkim światem i wielką historią, jak ta z 1810 r., gdy bracia Jean-Pierre i Jean-Frederic Peugeot przekształcili rodzinny młyn w odlewnię stali i założyli firmę Peugeot Freres (Bracia Peugeot), która produkowała piły taśmowe i urządzenia domowe (młynki do kawy, maszyny do szycia, szkielety do gorsetów), dopiero z czasem – rowery i samochody. Dziś do kupienia w wiosennej promocji.

Holender Frits Philips o nic nie musiał zabiegać. Dostał w prezencie od władz Piły ulicę ze ścieżkami rowerowymi, chodnikami i latarniami. Tymczasem z miastem nie miał wiele wspólnego. Sto lat był związany z Eindhoven, gdzie pozostawił po sobie siedmioro dzieci i świetnie prosperującą firmę o wiadomej nazwie produkującą urządzenia elektroniczne, którą sam przejął po ojcu-założycielu. Jako dyrektor generalny miał zasługi: kierował koncernem w czasie wojny, ratując setki Żydów, za co dostał medal Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. Po hitlerowskiej inwazji na Niderlandy przeniósł firmę do Ameryki, zabierając majątek i know-how – aby nie wpadły w ręce wroga. Po wojnie firma Philips szybko wznowiła produkcję i nic dziwnego, że jej szef został potem w Holandii przedsiębiorcą stulecia. Chwalebne, ale co ma wspólnego z Piłą? Otóż Philips Lighting Poland, firma córka holenderskiej matki, od 1991 r. jest chlubą tego miasta.

Zbudowała tam jeden z największych ośrodków w Europie, także od strony logistycznej, co oznacza pracę dla miejscowych, a to się ceni i docenia, więc ulica łącząca Powstańców Wielkopolskich z aleją Wyzwolenia, biegnąca tuż przy fabryce, otrzymała nazwisko patrona ledwie rok po jego śmierci. „Postać Fritsa Philipsa ma wielkie zasługi dla rozwoju inwestycji w Polsce, a w szczególności w Pile, postać budząca szacunek w świecie jest odpowiednia do wyrażenia satysfakcji mieszkańców miasta z obecności zakładów Philipsa" – napisano w uzasadnieniu. Tymczasem zatrudniający ponad 3 tysiące osób producent przed rokiem padł ofiarą unijnych regulacji dotyczących tradycyjnych żarówek, bo to nie energooszczędne ani ledowe oświetlenie, lecz właśnie konwencjonalne było domeną fabryki. Niezbędna okazała się redukcja pracowników. Mniejsza, niż zapowiadano: zamiast ponad 300 osób pracę straciło 246. Dla każdego przeznaczono odprawę, ale jednak pracodawca się nie popisał i może w takim razie zabrać kawałek ulicy?

Idzie Grześ przez Poznań

Historia z Piły spodobała się Michałowi Grzesiowi, wiceprzewodniczącemu Rady Miasta Poznań, wtedy radnemu z poparcia PiS. Przyznaje, że ważne było zachowanie holenderskiej firmy podczas wojny, bo taki Volkswagen, który jest drugim pracodawcą w Poznaniu, nie ma czystej karty z czasów III Rzeszy, gdy projektował na zlecenie armii i wykorzystywał pracowników przymusowych – i choć wieloma działaniami zmazywał potem winy, Grześ nie wyobraża sobie honorowania go nazywaniem ulicy.

To wskazuje tylko, że na każdego patrona należy patrzeć całościowo. Dlatego wiceprzewodniczący prowadzi swoją walkę o wystawienie na sprzedaż prawa do postawienia tabliczki, choć w granicach rozsądku, bo sam przestrzega przed pochopnym rozdawnictwem. Przede wszystkim zawsze musi to być firma, nigdy jej aktualny szef – stąd krytyka casusu z Goli Świdnickiej – bo dzisiaj jest taki, a jutro może być inny. Oczywiście firma powinna być solidna, ale jeśli z czasem zwolni pracowników lub zbankrutuje? Grześ odwraca pytanie: a może, gdy zostanie doceniona i związana z miastem, gdzie płaci podatki i daje pracę, w kryzysie okaże litość?

Sytuacja się zmienia, ale najważniejsza jest droga i ona pozostaje. – Inicjatywa sprzedaży nazwy ulicy pojawiła się wśród mieszkańców osiedla, którzy od 40 lat nie mogli doczekać się drogi i zamiast jeździć jak ludzie, tylko grzęźli w błocie i woleli sprzedać nazwę firmie, ale mieć drogę – opowiada Grześ. Sponsoring to dla niego dobry sposób finansowania budowy, jak każdy inny.

– Skoro sprzedajemy nazwy stadionów to dlaczego nie ulic? Odrobina komercjalizacji jeszcze nikomu nie zaszkodziła – mówi Grześ i przekonuje, że wiele nowych ulic ma dziwne nazwy. Nawet nie o to chodzi, że przy Szewskiej nie ma szewców, Długa jest za krótka, a Pusta bywa przepełniona. Co bowiem począć z nijakimi ulicami pochodzącymi od owoców (Agrestowa, Porzeczkowa, Truskawkowa) albo słodkości (Karmelowa, Waniliowa, Czekoladowa)? – Zamiast szukać patronów na siłę, można ich mądrze skusić. Nie byłoby różnicy pomiędzy Prince Polo a Czekoladową. A miasto by zarobiło – spekuluje Grześ. Inni jego koledzy z Rady Miasta podchodzą do sprawy z dystansem i żadnego wniosku nie udało się jeszcze przeprowadzić przez głosowanie komisji, która w Poznaniu zajmuje się toponimią. Choć Grześ idzie na ustępstwa – niby gminy mogą samodzielnie decydować o nadaniu nazwy, bez potrzeby konsultowania tego z ludźmi, ale on zastrzega, że nieodzowna jest umowa społeczna z mieszkańcami, którzy muszą się wypowiedzieć, czy chcą mieszkać przy ulicy o proponowanej nazwie. „Gdy ludzie mieszkają przy ulicy już istniejącej, to nie są skorzy do takich zmian, ale jak mają klepisko – chętnie to zmienią" – powtarza.

Na razie w kwestii nazywania ulic w Poznaniu istnieje opór materii radnych i mentalności ludzi, nad czym trzeba pracować małymi krokami. Stąd na razie zastosowano rozwiązania połowiczne. Przy Termach Maltańskich powstała więc ulica Termalna, przy pierwszej w mieście Ikei – ulica Szwedzka, a ulica Szwajcarska wiedzie przy giełdzie ogrodniczej, która powstała dzięki tamtejszemu kapitałowi. Poznań sprzedawanie nazw zaczął zaś od... przystanków autobusowych. Istnieje już przystanek Orbit, nazwany tak od gumy do żucia, która produkowana jest w pobliskim zakładzie Wrigleya. Na przystanku zatrzymuje się autobus linii 65, który dowozi sporą część z 700 osób załogi. Kasowane są z kolei nazwy przystanków, które pochodzą od firm niełożących na ich utrzymanie – chodzi o duże centra handlowe, takie jak M1 i Auchan. I ciekawe, że Volkswagen przystanku w mieście nie ma, stosowna nazwa brzmi lakonicznie: fabryka samochodów.

Handlowanie przystankami to zresztą też nie novum: w Radomiu prace w tym kierunku idą już pełną parą. Przystanek obok nowego sklepu zmienił nazwę z 25 Czerwca/Słowackiego na 25 Czerwca/Kaufland. Zmiana nastąpiła na podstawie umowy: zgodnie z jej warunkami sklep kupił i ustawił nową wiatę przystankową (koszt około 6 tys. zł) i za to dostał nazwę, bo Słowacki wielkim poetą oczywiście był, ale Kaufland dobrym sklepem też chce być. Miejski Zarząd Dróg i Komunikacji twierdzi, że w przyszłości kolejne przystanki będą się nazywały inaczej – jeżeli znajdą się pieniądze. „Nie wykluczamy podobnej współpracy z innymi podmiotami, jeśli wyjdą one z takimi propozycjami" – kusi. Oczywiście nie każdy może „kupić" przystanek. „Jeśli już decydujemy się na użycie nazwy obiektu komercyjnego w nazwie, to powinien to być budynek charakterystyczny i znany, a nie mały sklepik osiedlowy, o którego istnieniu wiedzą tylko okoliczni mieszkańcy" – mówi przedstawiciel MZDiK.

Starosta jak cezar

Budująca jest historia Zenona Janusa, który, choć nie jest sponsorem, drogę jednak ufundował i w zamian został jej patronem. To już starszy pan, rocznik 1950, choć trzyma się krzepko. Wygląda jak poczciwina. Jest politykiem PSL. Skończył Akademię Rolniczą w Lublinie, studia podyplomowe WSH w Kielcach z zarządzania zasobami ludzkimi i Akademię Liderów Samorządowych przy Uniwersytecie Warszawskim. Przed rozpoczęciem pracy w samorządzie prowadził własną działalność, pracował także m.in. w Kieleckich Zakładach Drobiarskich jako kierownik działu. W końcu oddał się pracy na rzecz ludzi. Był już starostą powiatu kieleckiego, w tej kadencji jest wicestarostą. Opiekuje się szkołami, młodzieżowym ośrodkiem wychowawczym. Jest też członkiem zarządu Powiatowej Ochotniczej Straży Pożarnej. Zainteresowania: sport, polityka, film, literatura. Ma żonę i trzech synów, doczekał się wnucząt. W życiorysie porządek, bez znaków świętości i geniuszu, a jednak 28 kwietnia 2009 r. uroczyście otwierał własną drogę.

To on sprawił, że po dziesiątkach lat czekania zbudowano przejazd Łukawa–Korzenno. Jeszcze niedawno był to leśny trakt, bo czterokilometrowy odcinek wiedzie głównie przez las. Nowy asfalt już tak lśni, choć nawierzchnia lepsza niż na niektórych drogach wojewódzkich. Ale nie o komfort tu chodzi, lecz znaczny skrót pętli, która wcześniej liczyła 22 kilometry – różnica jest więc znaczna. Lasy Państwowe nie miały jednak pieniędzy na tę inwestycję, ale mieszkańcy nie odpuszczali i sprawa trafiła do starosty. Janus brawurowo wkroczył do akcji: zamienił się z właścicielem (oddał kawałek drogi powiatowej pod Łagowem, w zamian dostał ten leśny odcinek) i spółka dorzuciła jeszcze 300 tys. zł, 200 tys. zł dodała gmina Raków, kolejne 100 tys. sąsiednie Daleszyce zainteresowane nową drogą. Uzbierano połowę, brakujące 600 tys. dodał Janus. I stał się cud – droga powstała.

W podzięce, że starosta kielecki pomógł w jej budowie, okoliczni mieszkańcy lub radni – nawet hagiografowie z „Rakowskich Aktualności Kwartalnych", które opisywały sprawę, nie mogli dokładnie ustalić, jak było – nazwali ją imieniem Zenona Janusa. Nieoficjalnie, choć ceremonia towarzyszyła oficjalnym uroczystościom przecinania wstęgi. Niebieska tabliczka, której ustawienie na drewnianej nodze wzbudziło wielką owację, bezbłędnie wskazuje teraz na drogę Zenona Janusa. Sam zainteresowany nie protestował. Co prawda z początku się krygował, że nie wypada za życia ludziom tablic fundować, lecz w końcu przyznał: „To miłe. Docenienie pracy nad tą drogą, bo ludzie na tej drodze tracili resory, pękało zawieszenie". Sam jeździ czasem drogą i gdy widzi swoje imię i nazwisko, rozpiera go duma. „Może to śmieszne, że za życia mam drogę ze swoim imieniem, ale nie widzę w tym nic złego. To nie przestępstwo" – mówił gazetom.

Panie starosto, wręcz przeciwnie: drogi własnego imienia to piękne nawiązanie do wiekowych tradycji, skoro już w czasach imperium rzymskiego kamienne trakty chrzczono od nazwisk nakazujących ich budowę urzędników cesarstwa. Słynna Via Appia, czyli Droga Appijska, najstarsza w imperium, zresztą w imponujących fragmentach zachowana do dziś, to pierwsza droga nazwana od patrona – cenzora Appiusza Klaudiusza. Podobnie Via Traiana, zbudowana przez cesarza Trajana jako przedłużenie Via Appia, choć dzisiaj to już Via Adriatica, bo nazwa się nie utrzymała. Widać nic nie trwa wiecznie, zwłaszcza potęga cesarzy, więc co dopiero mówić o sponsorach. Starosta może jednak spać spokojnie, gdyż wśród mieszkańców tych okolic już utarło się powiedzenie, że jadą „aleją Janusa". Większą troską należałoby pewnie objąć samą drogę, która może nie przetrwać dekady i kolejnej srogiej zimy, choć rzymskie trakty wytrwały tysiąclecia.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy