Ojcowie założyciele dzisiejszej Unii Europejskiej zastanawiali się, czy możliwy jest trwały pokój na kontynencie tak mocno nasiąkniętym krwią, tak bardzo naznaczonym narodowymi i religijnymi konfliktami. Czy Niemcy mogą być dobrymi sąsiadami Francuzów, czy protestanci są w stanie żyć w zgodzie z katolikami, a społeczne doły z warstwą arystokratów.
Przez stulecia Europa była jednocześnie najlepszym i najgorszym miejscem do życia. To tutaj powstawały najwspanialsze dzieła literatury i malarstwa, wznoszono najbardziej imponujące katedry i komponowano najpiękniejszą muzykę. To z Europy wypływały najważniejsze nurty filozofii. Także gospodarcze rewolucje rodziły się dzięki intelektualnym talentom Europejczyków.
Jednocześnie jednak ci sami ludzie, w większości wierzący w tego samego Boga, wyznający podobny system wartości i mówiący pokrewnymi językami, wykazywali zadziwiającą skłonność do autodestrukcji. Europa była zawsze kontynentem nieustannego rozwoju i nieustannych wojen. Punkt kulminacyjny nastąpił w latach 1914–1918, kiedy to niewyobrażalna rzeź, której sensu nikt nie potrafił do końca wytłumaczyć, zamieniła ziemie od Szampanii po Dardanele w fizyczne i duchowe pogorzelisko.
Europejczycy byli głęboko poranieni, choć dla niektórych zaczęły się pojawiać znaki nadziei na lepszą przyszłość. Na zgliszczach kiełkowały nowe państwa, a ciemiężone przez długie lata narody odzyskiwały swoją tożsamość. Rosła też nadzieja na to, że ten ponury okres już nigdy się nie powtórzy, że nauczka była zbyt bolesna, by Europejczycy mogli o niej zapomnieć. Pierwsza wojna światowa miała być niczym szczepionka na ślepą nienawiść i nieludzkie okrucieństwo. Okazała się lekarstwem o bardzo krótkim działaniu. Lekcja Verdun najwyraźniej nie była wystarczająco dotkliwa.
Niepotrzebny krzyż
W 1939 roku Europa zanurzyła się w kolejnej krwawej łaźni. Rozwój techniki sprawił, że metody zabijania były jeszcze skuteczniejsze, a efekty morderczych zapędów polityków i generałów – jeszcze bardziej spektakularne. Niemcy z przerażającą skrupulatnością dokonywali eksterminacji Żydów, zniewolili narody słowiańskie, masowo mordując ich elity, we Francji, Holandii, Norwegii zabijali niewinne kobiety i dzieci, z premedytacją niszczyli materialne zabytki chrześcijańskiej cywilizacji, burzyli synagogi, palili książki.
Europa umierała. Krwawiąca, umęczona, stawała się kontynentem ruin i trupich stosów. I tym razem jednak cudownie ożyła. Choć nadzieje na to, iż na Starym Kontynencie w końcu zapanuje wieczny pokój, były jeszcze wątlejsze niż 25 lat wcześniej. Groźba rychłego wybuchu III wojny światowej, w której Zachód miałby stawić czoła komunistycznej agresji ze Wschodu, była nader realna. Zamiast wiecznego pokoju nastała epoka wiecznej żelaznej kurtyny.
Dla idei zjednoczonej Europy ten podział miał, o dziwo, pewne zalety. Obok imperatywu ostatecznej rekoncyliacji i potrzeby wypalenia genu autodestrukcji pojawił się jeszcze jeden element wspólnego psyche: lęk przed Związkiem Sowieckim i nuklearnym Armagedonem. Wciąż jednak było to za mało, by połączyć więzami przyjaźni Niemców i Francuzów, bo przecież do tego w dużej mierze sprowadzał się projekt europejskiej wspólnoty jako ochrony przed przyszłymi, bratobójczymi wojnami.