Wspólnota egoistów

Euroentuzjaści nie są wcale radosną, pełną optymizmu, wielobarwną wspólnotą. To raczej dość ponura grupa fanatyków, którzy oparli swoją ideologię na wątpliwym podłożu moralnym.

Publikacja: 24.05.2014 02:21

Ojcowie założyciele dzisiejszej Unii Europejskiej zastanawiali się, czy możliwy jest trwały pokój na kontynencie tak mocno nasiąkniętym krwią, tak bardzo naznaczonym narodowymi i religijnymi konfliktami. Czy Niemcy mogą być dobrymi sąsiadami Francuzów, czy protestanci są w stanie żyć w zgodzie z katolikami, a społeczne doły z warstwą arystokratów.

Przez stulecia Europa była jednocześnie najlepszym i najgorszym miejscem do życia. To tutaj powstawały najwspanialsze dzieła literatury i malarstwa, wznoszono najbardziej imponujące katedry i komponowano najpiękniejszą muzykę. To z Europy wypływały najważniejsze nurty filozofii. Także gospodarcze rewolucje rodziły się dzięki intelektualnym talentom Europejczyków.

Jednocześnie jednak ci sami ludzie, w większości wierzący w tego samego Boga, wyznający podobny system wartości i mówiący pokrewnymi językami, wykazywali zadziwiającą skłonność do autodestrukcji. Europa była zawsze kontynentem nieustannego rozwoju i nieustannych wojen. Punkt kulminacyjny nastąpił w latach 1914–1918, kiedy to niewyobrażalna rzeź, której sensu nikt nie potrafił do końca wytłumaczyć, zamieniła ziemie od Szampanii po Dardanele w fizyczne i duchowe pogorzelisko.

Europejczycy byli głęboko poranieni, choć dla niektórych zaczęły się pojawiać znaki nadziei na lepszą przyszłość. Na zgliszczach kiełkowały nowe państwa, a ciemiężone przez długie lata narody odzyskiwały swoją tożsamość. Rosła też nadzieja na to, że ten ponury okres już nigdy się nie powtórzy, że nauczka była zbyt bolesna, by Europejczycy mogli o niej zapomnieć. Pierwsza wojna światowa miała być niczym szczepionka na ślepą nienawiść i nieludzkie okrucieństwo. Okazała się lekarstwem o bardzo krótkim działaniu. Lekcja Verdun najwyraźniej nie była wystarczająco dotkliwa.

Niepotrzebny krzyż

W 1939 roku Europa zanurzyła się w kolejnej krwawej łaźni. Rozwój techniki sprawił, że metody zabijania były jeszcze skuteczniejsze, a efekty morderczych zapędów polityków i generałów – jeszcze bardziej spektakularne. Niemcy z przerażającą skrupulatnością dokonywali eksterminacji Żydów, zniewolili narody słowiańskie, masowo mordując ich elity, we Francji, Holandii, Norwegii zabijali niewinne kobiety i dzieci, z premedytacją niszczyli materialne zabytki chrześcijańskiej cywilizacji, burzyli synagogi, palili książki.

Europa umierała. Krwawiąca, umęczona, stawała się kontynentem ruin i trupich stosów. I tym razem jednak cudownie ożyła. Choć nadzieje na to, iż na Starym Kontynencie w końcu zapanuje wieczny pokój, były jeszcze wątlejsze niż 25 lat wcześniej. Groźba rychłego wybuchu III wojny światowej, w której Zachód miałby stawić czoła komunistycznej agresji ze Wschodu, była nader realna. Zamiast wiecznego pokoju nastała epoka wiecznej żelaznej kurtyny.

Dla idei zjednoczonej Europy ten podział miał, o dziwo, pewne zalety. Obok imperatywu ostatecznej rekoncyliacji i potrzeby wypalenia genu autodestrukcji pojawił się jeszcze jeden element wspólnego psyche: lęk przed Związkiem Sowieckim i nuklearnym Armagedonem. Wciąż jednak było to za mało, by połączyć więzami przyjaźni Niemców i Francuzów, bo przecież do tego w dużej mierze sprowadzał się projekt europejskiej wspólnoty jako ochrony przed przyszłymi, bratobójczymi wojnami.

Robert Schuman, Jean Monnet i Alcide de Gasperi byli naocznymi świadkami utrapień Starego Kontynentu i wiedzieli, że jedynym fundamentem, na którym można zbudować europejską solidarność, jest wywodzący się z chrześcijańskiego dziedzictwa humanizm. Nie sposób było wyobrazić sobie wspólnej Europy bez wyznania win i wzajemnego przebaczenia.

Schuman stał się unijną ikoną, gdyż pochodził z okupowanej przez Niemców Mozeli, był obywatelem najpierw Niemiec, a potem Francji, mówił płynnie w obu językach. I wierzył, że te dwa zwaśnione narody mogą żyć w przyjaźni. Aczkolwiek to przekonanie i dążenie nie wynikało z chłodnej, politycznej kalkulacji, lecz z głębokiego katolicyzmu. Schuman wierzył w Europę, bo wierzył w człowieka. A wierzył w człowieka, bo wierzył w Chrystusa.

Potrafił w dodatku zespolić swoją gorącą wiarę z działalnością polityczną. Tak wspominał Schumana André Philip, socjalistyczny deputowany i minister w kilku rządach IV Republiki: „Ujmowało mnie to, iż promieniował swoim życiem wewnętrznym. Miałem wrażenie obcowania z człowiekiem świętym, autentycznym, obdarzonym niebywałą pokorą intelektualną, oddanym służbie publicznej. Pozostanie w pamięci tych, którzy go poznali, jako prawdziwy demokrata, o wielkiej wyobraźni, waleczny, a jednocześnie łagodny, niezmiennie traktujący bliźniego z szacunkiem, wierny powołaniu, które nadało sens jego życiu".

Co ciekawe, głównym motywem zaangażowania Schumana w politykę w latach 30. XX wieku była obrona katolickiej wspólnoty Lotaryngii przed prześladowaniami ze strony władz Niemiec. Tak rozumiał swoją misję, gdyż zdawał sobie sprawę, że w przeszłości niszczyciele humanizmu zawsze zaczynali swoje niecne przedsięwzięcia od podkopywania podstaw duchowości, co w przypadku Starego Kontynentu oznaczało ni mniej, ni więcej, demolowanie dekalogu.

Francuzom i Niemcom w procesie zbliżania niezmiennie towarzyszył krzyż. W 1962 roku kanclerz Konrad Adenauer i prezydent Charles de Gaulle modlili się wspólnie podczas „mszy pojednania" w katedrze w Reims. W 1984 roku Helmut Kohl i François Mitterrand trzymali się za ręce nad krzyżami grobów w Douaumont. Dziś Europa jest zjednoczona, Francja i Niemcy pogodzone, pokój wydaje się trwały (mimo najnowszych przejawów neosowieckiego imperializmu), a względny dobrobyt dany raz na zawsze (mimo zawirowań związanych z kryzysem finansowym). Czy w takiej sytuacji krzyż jest jeszcze potrzebny?

Od Schumana ?do Cohn-Bendita

Europa jest syta i bogata, bardziej niż wojny obawia się dzisiaj obniżenia standardów życia. Większość Europejczyków nie pamięta już Verdun, ma bardzo skromną wiedzę o Auschwitz, nie rozumie tragedii i dylematów z przeszłości. Inaczej definiuje podstawowe pojęcia, takie jak „wolność", „wspólnota", „moralność", „empatia" czy „odwaga".

Robert Schuman, ze swoim staroświeckim podejściem do drugiego człowieka i do chrześcijańskich tradycji Starego Kontynentu, nie odnalazłby się wśród dzisiejszych, nieuleczalnych egoistów, którzy każde z kolejnych przykazań dekalogu są gotowi poświęcić na ołtarzu własnej kariery, gonitwy za fortuną czy lepszego samopoczucia.

Europa przeszła bardzo długą drogę: od Roberta Schumana do Daniela Cohn-Bendita. To także syn dwóch narodów i dwóch kultur, to także polityk wyposażony w nietuzinkową charyzmę. Jakżeż jednak się różni od swojego wielkiego poprzednika (na którego notabene tak ochoczo się powołuje). Jest krzykliwy i arogancki, zawsze skłonny do brutalnego ataku na konkurenta, kieruje się „zasadami" ukutymi przez siebie samego i dostosowanymi do własnej moralnej kondycji. Opowiada się za „wspólnymi, europejskimi wartościami", choć mają one niewiele wspólnego z wartościami, na których zbudowano europejską cywilizację.

Niemniej to właśnie Daniel Cohn-Bendit jest najbardziej wyrazistym, najnowocześniejszym i najbardziej pociągającym przedstawicielem światłego obozu euroentuzjastów. On i jego rozliczne klony – w Parlamencie Europejskim oraz najrozmaitszych unijnych instytucjach.

To właśnie oni szerzą nowe definicje wolności czy wspólnoty. A czynią to po to, by łatwiej było zarządzać nowym wspaniałym światem, jaki się rodzi na naszych oczach.

Kluczowa jest tutaj redefinicja pojęcia wolności. Zwróćmy uwagę: w powojennej zachodniej Europie ludzie cieszyli się wolnością od wybuchów bomb i masowych egzekucji, od fizycznych cierpień, od głodu i chorób. Wolnością od zła, które nawiedziło ich pod postacią totalitarnego szaleństwa. Pojednanie i stworzenie europejskiej wspólnoty miało ich uwolnić od grzechu nienawiści. To była wolność w bardzo chrześcijańskim znaczeniu tego słowa – osobista, a równocześnie pozwalająca na cementowanie wspólnoty.

Wolność „unijna" ma zupełnie inny charakter – Europejczycy nie chcą dzisiaj wolności od zła, grzechu, pokus. Wręcz przeciwnie: domagają się możliwości bezkarnego uprawiania zła, popełniania czynów niegodnych i ulegania pokusom. Żądają ochrony przed wszelkimi instytucjami, które mogłyby wyznaczać granice moralności lub nadzorować ich zachowania. Obrona prywatności stała się pierwszym przykazaniem Nowego, Świeckiego Dekalogu: „Nie pozwolisz, by ktoś wtrącał się w Twoje życie".

Wbrew pozorom dokonujący się na naszych oczach rozpad rodziny, ofensywa przeciwko Kościołowi katolickiemu, krytyka wielkich korporacji oraz coraz powszechniejsze oburzenie na inwigilację ze strony amerykańskich agencji wywiadowczych wyrastają z tej samej doktryny: obrony prywatności jako najwyższej wartości współczesnej wersji europejskiego humanizmu. Gdy spojrzymy na te zjawiska jako na cząstki większej całości, dostrzeżemy, iż zlewają się one w jedną, „postępową" magmę kształtującą nasze wyobrażenie o „Europie skręcającej w lewo".

W zadziwiający sposób doszło do odwrócenia ideologicznych biegunów. Niegdyś dążenie do pełnej kontroli nad prywatnym życiem obywateli było wpisane w stalinizm, podczas gdy kapitalistyczne Stany Zjednoczone jawiły się jako raj dla piewców indywidualnych swobód. Teraz według dużej części europejskiej opinii publicznej to Ameryka jest zagrożeniem dla naszej wolności.

Podobna ewolucja wizerunku miała miejsce w przypadku Kościoła katolickiego: w czasach komunistycznej dyktatury był on częstokroć jedynym schronieniem przed wszechobecnymi mackami reżimu, obecnie zaś, jeśli wierzyć zwolennikom radykalnej świeckości państwa, Kościół zanadto ingeruje w nasze codzienne życie, próbując narzucić system wartości „niekompatybilny" z wartościami europejskimi.

W imię prywatności

Wolność od podsłuchów NSA, wolność od Google i Facebooka, wolność od kredytów, podstępnie udzielanych nam przez banki, wolność od nakazów Watykanu. Nic dziwnego, że najwięcej negatywnych emocji wśród Niemców, Francuzów, Hiszpanów, Duńczyków budzą dziś zakotwiczeni w średniowieczu księża, pazerni bankierzy oraz wścibscy Amerykanie.

Unia Europejska roztacza nad swoimi obywatelami ochronny parasol. Wszędzie czyhają na nich niebezpieczeństwa, wszędzie czai się wróg, który chciałby naruszyć ich prywatność.

Ta obsesja przyjmuje niekiedy formy groteskowe: okazuje się, że „prawo do prywatności" to także prawo do oddychania czystym powietrzem i spożywania zdrowej żywności. Dochodzimy do kolejnego paradoksu: zakaz sprzedaży papierosów mentolowych czy ograniczenia w produkcji wędzonych wędlin nie są już „wtrącaniem się w życie osobiste". Unijni mandaryni zdołali przekonać swoich poddanych, że to właśnie wielki biznes przez wiele lat naruszał ich prywatność, zanieczyszczając środowisko naturalne czy faszerując żywność chemikaliami.

Ta doktryna znajduje oczywiście swój najbardziej jaskrawy wyraz w sferze seksualności. Nikt nie może kierować niczyimi uczuciami, nikt nie może nikomu narzucić orientacji seksualnej. W relacjach między dwojgiem ludzi – niezależnie od płci, narodowości, wyznania, koloru skóry – nikt nie powinien decydować, co jest „dobre", a co „złe". Poza, rzecz jasna, samymi zainteresowanymi.

Każda para ma prawo do skonstruowania własnego systemu wartości – w imię „prywatności". A państwa Unii mają obowiązek (na razie jedynie moralny, wkrótce zapewne także prawny) nie tylko respektowania tych wyborów, lecz także uwzględnienia ich w swoich ustawodawstwach. Stąd tak ogromny nacisk – głównie ze strony lewicowych deputowanych do Parlamentu Europejskiego – by związki gejowskie i lesbijskie (najchętniej w formie „małżeństw") zostały zalegalizowane w jak największej liczbie państw członkowskich.

Dopóki tak się nie stanie, dopóty pary homoseksualne będą narażone na dyskryminację, a Kościół katolicki nadal będzie mógł „wkraczać w sferę prywatną wolnych obywateli". Nawet konserwatywni politycy, tacy jak David Cameron, nieodcinający się bynajmniej od spuścizny chrześcijaństwa, mniej czy bardziej cynicznie podążają tą ścieżką.

Zbliżone w swej płytkości argumenty słyszymy w debacie na temat aborcji. Zwolennicy liberalizacji praw w tym zakresie unikają jak ognia dyskusji o humanistycznym aspekcie sporu. Humanizm został tutaj raz jeszcze sprowadzony do „prawa decydowania o własnym ciele", które, w wyniku językowej transgresji, stało się w ostatnich latach „prawem człowieka". Tymczasem w tej argumentacji widać jak na dłoni pułapki skrajnego pojmowania prywatności. W imię „obrony sfery prywatnej" zanegowano człowieczeństwo istoty słabszej, a w rzeczywistości całkowicie bezbronnej.

Dlatego tak duże kontrowersje budzą wszelkie wystawy antyaborcyjne, na których pokazywane są zdjęcia zmasakrowanych dzieci. Dlatego też liberalne media w Europie Zachodniej tak ochoczo opisują wiece przed klinikami aborcyjnymi w USA, przedstawiając protestujących jako zdziczałą, groźną tłuszczę, oraz przypominając o napastowanych klientkach owych ośrodków i zastrzelonych ginekologach. Przekaz jest jasny: „Oni chcą odebrać Amerykankom prywatność, jakie szczęście, że w Europie takie historie już się nie zdarzają".

Wszędzie czai się wróg

Unia wyrzuca na margines wszystkich, którzy wyrażają wątpliwości co do jej pseudohumanistycznej ideologii. Po czym zamyka się w zamku za szeroką fosą i grubymi wrotami. Wszędzie czyhają niebezpieczeństwa, wszędzie czai się wróg – Google, agenci NSA, Opus Dei.

Wbrew mdłej brukselskiej propagandzie euroentuzjaści nie są wcale radosną, pełną optymizmu wspólnotą, wielobarwną i otwartą na różne poglądy. Nie, to raczej dość ponura grupa fanatyków, którzy oparli swoją ideologię „nowoczesnej europejskości" na bardzo wątpliwym podłożu moralnym. I są tego świadomi.

Ochrona prywatności to idea szlachetna. Jednocześnie apologeci jednomyślnej Unii wiedzą, że w momencie, gdy Europa z premedytacją odrzuciła dziedzictwo chrześcijaństwa i zlekceważyła dekalog, ochrona prywatności jest być może jedyną rzeczą, co do której mogliby się zgodzić a priori wszyscy Europejczycy i którą Bruksela może im zaoferować jako swój „wkład duchowy".

Albowiem nie ulega chyba wątpliwości, że Europejczycy „nie wzywają imienia Boga nadaremno", gdyż nie wzywają go już w ogóle.

A czy zgadzają się co do czwartego przykazania? Przyjrzyjmy się Holendrom czy Belgom, którzy nie mają większych oporów, by wydać zgodę na eutanazję swoich rodziców. A piąte: „Nie zabijaj"? W Wielkiej Brytanii można bez większych przeszkód dokonać aborcji w 24. tygodniu ciąży. Nawet zagorzałym feministkom byłoby trudno stwierdzić, że chodzi tylko o „zlepek komórek". „Nie pożądaj żony bliźniego swego"? Już samo użycie słowa „żona", zamiast nowoczesnego „partnera", dyskwalifikuje ten nakaz.

Unia chce być wzorem dla innych w dziedzinie obrony praw człowieka, ale doprowadziła do sytuacji, w której uniwersalne prawa człowieka zostały zamienione na niezliczone, indywidualne prawa jednostek. Każde z nich stało się „prawem człowieka", „humanistycznym dogmatem". Prawem człowieka jest możliwość dokonania aborcji, jak i płaca minimalna. Prawem człowieka jest legalizacja „małżeństw" homoseksualnych, jak i rozmowy telefoniczne bez opłat roamingowych. Prawem człowieka okazuje się dostęp do tanich środków antykoncepcyjnych i czyste powietrze.

Jeżeli w Unii „prawami człowieka" stają się mniej lub bardziej uzasadnione kaprysy obywateli, to znaczy, że ta wspólnota przetrwać nie może. Każda wspólnota ma to do siebie, że wymaga od swoich członków poświęcenia własnych ambicji dla dobra innych, a niekiedy także ograniczenia prywatności. Europy nie da się zbudować z milionów „ja" określających swoją tożsamość w kontrze do „onych". Jeżeli Europa ma być wyłącznie „prywatna", to jej przyszłość jest w poważnym niebezpieczeństwie.

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy", ostatnio opublikował książkę „Zmęczona. Rzecz o kryzysie Europy Zachodniej"

Ojcowie założyciele dzisiejszej Unii Europejskiej zastanawiali się, czy możliwy jest trwały pokój na kontynencie tak mocno nasiąkniętym krwią, tak bardzo naznaczonym narodowymi i religijnymi konfliktami. Czy Niemcy mogą być dobrymi sąsiadami Francuzów, czy protestanci są w stanie żyć w zgodzie z katolikami, a społeczne doły z warstwą arystokratów.

Przez stulecia Europa była jednocześnie najlepszym i najgorszym miejscem do życia. To tutaj powstawały najwspanialsze dzieła literatury i malarstwa, wznoszono najbardziej imponujące katedry i komponowano najpiękniejszą muzykę. To z Europy wypływały najważniejsze nurty filozofii. Także gospodarcze rewolucje rodziły się dzięki intelektualnym talentom Europejczyków.

Jednocześnie jednak ci sami ludzie, w większości wierzący w tego samego Boga, wyznający podobny system wartości i mówiący pokrewnymi językami, wykazywali zadziwiającą skłonność do autodestrukcji. Europa była zawsze kontynentem nieustannego rozwoju i nieustannych wojen. Punkt kulminacyjny nastąpił w latach 1914–1918, kiedy to niewyobrażalna rzeź, której sensu nikt nie potrafił do końca wytłumaczyć, zamieniła ziemie od Szampanii po Dardanele w fizyczne i duchowe pogorzelisko.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Jak programy lojalnościowe wpływają na korzystanie z kart kredytowych?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Bank dla miłośników podróży z klasą, którzy nie lubią przepłacać