Jak ważnym?
W Stanach ścierają się różne interesy. Nie ma jednej wizji amerykańskiej polityki, więc trudno orzec, jak ważna jest Polska dla USA. Dla jednych jest ważniejsza, dla innych mniej ważna. W zeszłym tygodniu Thomas Friedman, czyli czołowy felietonista „The New York Times", napisał, że w czasach, gdy decydowały się losy Polski, czyli kiedy debatowano, czy pozwolić Polsce przyłączyć się do NATO, on i cały „New York Times" byli temu przeciwni. To mówi nam, że w USA są bardzo silnie reprezentowane antypolskie interesy. W zależności od tego, jaki jest układ rządzący, interesy te są bardziej lub mniej realizowane.
Dlaczego nie chcieli nas w NATO?
Niektórzy uważają, że najłatwiej rządzić światem wtedy, gdy jest on podzielony na kilka olbrzymich, potężnych imperiów. Wtedy każde imperium zajmie się swoimi niepokornymi, narzuci swoją strefę wpływów itd. Jednym słowem, zajmie się swoimi sprawami. Zgodnie z tą wizją Europę Wschodnią należałoby oddać Rosji. Może warto zatrzymać Czechy, może się zastanowić, co zrobić z Węgrami... Ale reszta powinna trafić w ręce Rosji, a dość dużą Polskę w ogóle oddać trzeba jako pierwszą. O tym się nie mówi, bo język dyplomatyczny wymaga eleganckich i pokojowych kategorii, a „The New York Times" jest mistrzem języka dyplomatycznego. W gruncie rzeczy jednak właśnie o to chodzi. Znaczące siły w Ameryce chętnie by widziały Polskę znów w orbicie wpływów Rosji.
Wielu polskich publicystów uważa, że naszym interesom sprzyjają w Stanach neokonserwatyści.
To jakieś nieporozumienie. Neokonserwatyści skupiają się głównie na Bliskim Wschodzie. George W. Bush, który rozpoczął wojnę w Iraku, realizował właśnie politykę wytyczoną przez neokonserwatystów. Z ich punktu widzenia Polska nie ma żadnego znaczenia, a ich polityka bynajmniej nie uwzględnia polskich interesów.
Mamy więc jakichś „przyjaciół" za oceanem? Kogoś, kto widzi Polskę jako ważny element globalnej układanki?
Nie chcę zabrzmieć pesymistycznie, ale w żadnej wizji amerykańskiej polityki zagranicznej Polska nie jest ważna. Oczywiście wielu niezideologizowanych polityków pozytywnie odnosi się do Polski, tak samo jak wielu zwykłych Amerykanów, co przekłada się na opinie różnych kongresmanów. Dzięki temu Polska może wiele spraw w Ameryce załatwić, ale niezależnie od tego, kto zasiada w Białym Domu, Polska nie jest ważnym państwem dla polityki zagranicznej USA. Jeden z amerykańskich profesorów powiedział mi kiedyś, że Polska jest właściwie krajem nikomu niepotrzebnym, bo tylko zawadza Rosji, Niemcom; zawadza po prostu wszystkim. Do tego wszelkie amerykańskie teorie geopolityczne dotyczące Europy świetnie sprawdzają się wszędzie, z wyjątkiem Polski. Tam żadna układanka nie pasuje. – Trzeba się tej Polski pozbyć – powiedział.
Tyle że Polski już raz na mapach nie było, a przywrócił nas na nie amerykański prezydent Thomas Woodrow Wilson, żądając naszej niepodległości w 13. punkcie swojego programu pokojowego po ?I wojnie światowej.
Za tym nie stały jednak żadne poważniejsze amerykańskie interesy, tylko szczera sympatia prezydenta Wilsona do Polaków. To był człowiek z Południa, który widział destrukcję kultury Południa USA po wojnie secesyjnej. Dlatego sympatyzował z polskimi powstaniami i w ogóle z Polakami po rozbiorach. Wiedział, że Polacy, tak jak amerykańscy Południowcy, stracili wszystko. Tylko że w Polsce wojnę secesyjną przedstawia się jako wojnę o niewolnictwo. Było złe Południe i oświecona Północ, która chciała niewolnictwo obalić. Nic podobnego.
O co więc chodziło w tej wojnie?
Północ chciała zdławić Południe cłami na import i eksport, ale... długo by opowiadać. W każdym razie w wojnie secesyjnej po stronie Południa zginęło przeszło 40 proc. mężczyzn zdolnych do noszenia broni. To więcej niż w Polsce w II wojnie światowej. Południe zostało całkowicie podbite. Jest nawet taka piosenka o generale Shermanie, który maszeruje przez Georgię i zostawia za sobą zgliszcza, tak jak Tatarzy na Ukrainie. Prezydent Wilson, który sam doświadczył tej destrukcji, zubożenia, upokorzenia Południowców, których większość nie miała żadnych niewolników, darzył Polaków sympatią i dlatego tak bardzo nalegał na niepodległość Polski. Do tego doszedł fakt, że jego przeciwnicy bardzo nie chcieli tej niepodległości, więc żeby im dopiec, tym bardziej traktował ją priorytetowo. Jednak Stany Zjednoczone żadnego poważnego interesu w tym nie miały.
W Polsce jako przyjaciela polskiej sprawy widzi się raczej Ronalda Reagana.
Ronalda Wilsona Reagana, bo drugie imię miał on właśnie po Thomasie Woodrowie Wilsonie, co jest bardzo symboliczne. To był przyjaciel Polski, ale nie dlatego, że dobrze znał jej historię, tylko dlatego, że był człowiekiem bardzo antysowieckim. Dlatego też darzył wielką sympatią wszelkie antysowieckie zrywy, takie jak polska „Solidarność". Gdyby nie rakiety, które prezydent Reagan ustawił w Niemczech Zachodnich, być może Sowieci by weszli do Polski i sprawy potoczyłyby się inaczej. Warto wspomnieć jeszcze Jimmy'ego Cartera, który na swego doradcę ds. bezpieczeństwa powołał Zbigniewa Brzezińskiego.
Inni doradcy nie odradzali mu takiego kroku? Po co strateg polskiego pochodzenia w Białym Domu, skoro Polska dla amerykańskiego establishmentu nie miała żadnego znaczenia?
Ten ruch pokazuje, że Jimmy Carter nie miał żadnych powiązań z głównymi think tankami i wpływowymi politycznymi gremiami. Brzeziński był ważnym pośrednikiem między Carterem, papieżem Janem Pawłem II a „Solidarnością". Znowu, gdyby nie on, nie wiadomo, jak potoczyłyby się sprawy w Polsce.
Jak podtrzymywać ten kluczowy dla Polski sojusz ze Stanami Zjednoczonymi, gdy Amerykanie nie traktują nas jako ważnego sojusznika, w najnowszej historii USA tylko kilku prezydentów w ogóle interesowało się naszymi sprawami, a na dobrą sprawę tylko jeden z nich coś więcej o nas wiedział?
Nie można jednak powiedzieć, żeby któryś z ostatnich prezydentów był jawnie antypolski. Zresztą Polska wcale nie potrzebuje przyjaźni między prezydentami, lecz sojuszu politycznego. To ten sojusz należy podtrzymywać za wszelką cenę. A polityka to kwestia wyczucia i taktu, kiedy należy siedzieć cicho, a kiedy powinno się wstać i zabrać głos. Trzeba pamiętać, że zgłaszanie gotowości na zagraniczne misje bez natychmiastowej wymiany przysług jest błędem i nic dobrego z tego nie może wyniknąć.
Czego możemy żądać od Amerykanów?
Po pierwsze, obecności żołnierzy amerykańskich w Polsce. Żadna tarcza nikogo nie obroni, a stacjonująca w kraju choćby brygada zmusi wrogów do poważnego zastanowienia się przed jakąkolwiek prowokacją wojskową. Takiej amerykańskiej obecności nad Wisłą sprzeciwiają się Niemcy, a i w Ameryce nie widać specjalnego entuzjazmu. Trzeba jednak tę sprawę drążyć.
Co jeszcze można lub należałoby zrobić?
Zdecydowanie za mało jest wymiany naukowców czy studentów. Moim zdaniem wina leży po stronie polskiej. Wiele razy przychodzili do mnie różni urzędnicy, którzy dysponowali stypendiami, ale tylko dla Rosjan, a nie dla wschodnich Europejczyków. Nie wiem, czym zajmuje się polski MSZ, skoro nie widzi problemu w tym, że amerykańskie pieniądze idą na kształcenie Rosjan, a nie Polaków, Estończyków, Łotyszów czy Ukraińców. To są sprawy, które należy śledzić i rozliczać z nich sojusznika. Ale do tego potrzebne są jakieś umowy, porozumienia. Życzyłabym polskiemu MSZ, by było tam jak najwięcej ludzi taktownych i z bardzo dobrym wyczuciem politycznym.
Wielu komentatorów, publicystów dostrzega pewne zagrożenie w zbyt bliskich stosunkach z USA. Nie tylko dlatego, że stwarzają one złudne poczucie bezpieczeństwa, ale także dlatego, że osłabiają nasze więzi z Niemcami czy nawet z Rosją.
W umiejętnie rozgrywanej polityce zagranicznej każdy sojusz jest atutem. To nie jest gra zero-jedynkowa. Nie jest tak, że sojusz z Ameryką przeszkadza Polsce mieć dobre stosunki z Niemcami. Wręcz przeciwnie. Dlatego też ten sojusz jest tak niesamowicie ważny dla Polski.
Tylko że tej miłości do Ameryki, od której zaczęliśmy rozmowę, jest w Polsce coraz mniej. Poza tym widać pewne załamanie nastrojów. Coraz większa część naszych elit odnosi się do USA z nieskrywaną niechęcią.
Gdyby Polacy odrzucili bliskie relacje z Ameryką, byłby to prymitywizm i prostactwo. Mam nadzieję, że polskich polityków stać na bardziej wyrafinowane rozróżnienie, co jest dla Polski korzystne, a co nie jest. W błędzie jest ten, kto myśli, że w Polsce nie ma rosyjskich agentów. Są oni wręcz rozsiani po całym kraju. Rozumiem, że to oni podsycają antyamerykańskie nastroje. Minister Radosław Sikorski doskonale zresztą o tym wie.
Nikt nie mówi o zrywaniu sojuszu z NATO, ale może rzeczywiście większą wagę powinniśmy przykładać do stosunków z Niemcami, Francją czy w ogóle z Unią Europejską.
Ale co ma jedno do drugiego?! Nie widzę tu żadnego konfliktu. Nie wiem, ile pracy kosztuje MSZ utrzymywanie bliskich relacji z jakimś krajem, ale biorąc pod uwagę, że biurokratów w Polsce nie brakuje, nie widzę powodu, by dział amerykański miał się nagle zmniejszyć, bo powiększy się dział niemiecki czy francuski.
Doskonale wie pani jednak, jak prowadzi się politykę zagraniczną. Jest duży przetarg na sprzęt wojskowy i ktoś go musi wygrać. Nie kupimy przecież samolotów od wszystkich sojuszników po trochu.
I to jest gra interesów. Tu właśnie widzimy, że im silniejszy sojusz z USA, tym lepsza karta przetargowa w rozmowie z innymi krajami. A i Stany Zjednoczone będą musiały bardziej się postarać, by dopieścić Polskę, skoro jeden czy drugi przetarg pójdzie do Niemiec. Polacy znowu widzą to w kategoriach przyjaźni: jak nie damy wygrać Stanom, to przestaną nas lubić. Ale skoro polityka to partia szachów, to widzimy, że jak ruszy się jeden pionek, to w pewien sposób zmienia się ustawienie wszystkich innych. Nie można przyjmować postawy służalczej, trzeba rozgrywać swoją partię. Z taktem, wyczuciem, ale samemu trzeba ruszać pionki.
Ewa M. Thompson jest profesorem literatury porównawczej i slawistyki na Uniwersytecie Rice w Houston, a także redaktorem kwartalnika „Sarmatian Review". Wykładała m.in. na uniwersytetach Indiana, Vanderbilt, Indiana State, Virginia i Ohio. Jest autorką wielu książek i artykułów z dziedziny literaturoznawstwa i politologii