Byłem wówczas stałym czytelnikiem tego dodatku do „Tygodnika Demokratycznego" – organu Stronnictwa Demokratycznego, jednego z satelickich ugrupowań PZPR. Ktoś mógłby się zastanawiać, co interesującego mogło być w takim reżimowym czasopiśmie.
W tym przypadku „patronat" SD był rodzajem koncesji. „Non Stop" nie stanowił politycznego zagrożenia dla władzy ludowej, bo nie zajmował się polityką. Jego tematyką był bowiem po prostu rock. Czytelnik miesięcznika obcował z rozmaitymi przejawami kontrkultury, ale bynajmniej nieprezentowanymi jako przykłady degeneracji zachodniego społeczeństwa kapitalistycznego. Oczywiście tylko wtedy, gdy cenzura przepuszczała materiały, w których promowano twórczość zbuntowanych artystów.
Na okładce wydania, o którym mowa, widniało zdjęcie młodego chłopaka z irokezem na głowie, w czarnym swetrze i spodniach moro. Jak się dowiedziałem z zamieszczonego w „Non Stopie" reportażu, był to Tomasz Budzyński (znany także jako Budzy), wokalista punkowego zespołu Siekiera, jednego z laureatów zakończonego właśnie kolejnego Festiwalu Muzyków Rockowych w Jarocinie.
Dziś Budzy to legenda polskiego rocka. I to nie tylko ze względu na oryginalną twórczość, ale i ewolucję, którą w swoim życiu przeszedł. Zanim jednak do tego dojdziemy, trzeba przypomnieć, że wtedy, w pamiętnym ponurym roku 1984, Budzyński był frontmanem kapeli, jakich wcześniej Polska nie znała. Muzyka Siekiery stanowiła jeden wielki brutalny łomot, a jej surrealistyczne teksty niosły w sobie nihilistyczno-apokaliptyczny przekaz. W kultowym kawałku „Idzie wojna" padały między innymi słowa o robocie gwałcącym krokodyla.
Przygoda Budzego z Siekierą trwała jednak bardzo krótko. Już parę miesięcy po zdobyciu przez grupę nagrody (wzmacniacza!) w Jarocinie wokalista związał się z nowo powstałym zespołem Armia, w którym śpiewa po dziś dzień. Po drodze występował też w kapelach 2Tm2,3, Budzy & Trupia Czaszka, Rimbaud, a także solo.