Od tych słów zaczyna się jedna ze scen serialu „17 mgnień wiosny". Standartenführer Stirlitz, a właściwie pułkownik radzieckiego kontrwywiadu Maksym Isajew, nie mógł się spotkać z żoną twarzą w twarz. Zasady bezpieczeństwa pozwalały najwyżej na to, żeby przez kilka minut, siedząc przy osobnych stolikach, nie zamieniając ani słowa, tych dwoje ludzi mogło na siebie popatrzeć. Ta scena trwa około 5 minut, przez ten czas w zasadzie nic się nie dzieje. Akcja toczy się jedynie w spojrzeniach dwójki aktorów. Może właśnie dlatego jest to jeden z najpiękniejszych momentów w historii kina.
Gdyby na podobny zabieg zdecydował się amerykański filmowiec, prawdopodobnie zrobiłoby się nieznośnie kiczowato. Jeżeli za kamerą stałby Polak, po półtorej minuty zaczęlibyśmy pewnie nerwowo patrzeć na zegarek i zastanawiać się, ile to jeszcze może potrwać.
Wspólną cechą radzieckich produkcji filmowych był brak pośpiechu. Długie ujęcia i niespieszne dialogi stawały się jednak czasami przestrzenią, w której rosyjskojęzyczni reżyserzy wchodzili na poziom nieosiągalny dla twórców z innych krajów. Dochodziło do tego zazwyczaj wtedy, kiedy opowiadali historie o miłości. Bo tak jak Amerykanom najlepiej wychodzą filmy o patriotyzmie, a Polakom o dylematach moralnych, tak radzieckie kino nie miało sobie równych w opowieściach o uczuciach.
A przecież tak nie powinno być. ZSRR był w końcu państwem, które chciało absolutnie zapanować nad wszystkimi wymiarami życia swoich obywateli. Nie było w nim miejsca dla prywatności; przestrzeni dla bezinteresownego spotkania dwojga ludzi. We wstępie do jednego ze swoich reportaży opisujących „czerwonego człowieka" Swietłana Aleksijewicz pisała: „Szukałam tych, którzy na stałe przyrośli do idei, wchłonęli ją w siebie tak, że już nie dało się jej z nich wyrwać – państwo stało się całym ich światem, zastąpiło im wszystko, nawet własne życie. Nie potrafili opuścić wielkiej historii, pożegnać się z nią, być szczęśliwymi w inny sposób. Zanurzyć się... rozpłynąć w prywatnej egzystencji".
Radzieckie państwo, ściskając w swoich kleszczach życie obywateli, mimowolnie tworzyło idealne warunki do tworzenia prawdziwych i pięknych historii miłosnych. Historii trwających tylko chwilę, wydarzających się wbrew logice rządzącej otaczającym je światem. Wszystko to jest kruche, nietrwałe i skazane na porażkę przez wielką historię, od której zależy codzienne życie bohaterów. Nie przez przypadek wiele węzłowych scen w radzieckiej kinematografii rozgrywa się na dworcach kolejowych. W „Lecą żurawie" Michaiła Kałatozowa Weronika biegnie na peron, by pożegnać odjeżdżającego na front Wielkiej Wojny Ojczyźnianej Borysa. Nie uda jej się go odnaleźć wśród setek innych żołnierzy i żegnających ich rodzin. Tylko pozornie te wszystkie filmy toczą się w wolnym tempie. W kluczowych momentach czas biegnie zawsze zbyt szybko. Pociąg za chwilę odjedzie, jak w filmie Kałatozowa.