Od lat wiadomo, że kiepsko radzimy sobie ze zwalczaniem takich zjawisk. Rewolucyjna byłaby teza, że korupcji nie ma. Zwłaszcza gdyby były na to jakieś dowody. Krótko mówiąc: na zachodzie bez zmian, a i na wschodzie po staremu.
To proceder stary jak cywilizacja. Nawet Stary Testament się nim zajmuje: „Książęta jego [domu Izraela] wymierzają sprawiedliwość za podarunki, rozstrzygają kapłani jego za zapłatę, prorocy jego wieszczą za pieniądze, powołują się jednak na Pana" (księga Micheasza).
O potrzebie monitorowania zjawisk korupcyjnych wiedzą wszyscy. Podobnie jak o sferach, w jakich najczęściej występują. I wszyscy, zwłaszcza przy okazji afer, dużo o tym mówią. Cóż z tego, skoro na tym się kończy, ewentualnie na przygotowywaniu kolejnych projektów przepisów. Przykład to rządowy projekt ustawy o jawności życia publicznego. Od momentu jego ujawnienia minęło dużo czasu, był opiniowany i konsultowany. Zabrakło jednak woli szybkiego uchwalenia, choć pewnie z ław sejmowych dałoby się usłyszeć, że były sprawy pilniejsze.
Nowością miał być jawny rejestr umów cywilnych. Ustawa miała zakazywać wójtom zasiadania w spółkach prawa handlowego i działania na ich rzecz czy pobierania kilku pensji z tytułu członkostwa we władzach kilku spółek powiązanych. Zapowiadany był zakaz podejrzanych transferów z sektora publicznego do biznesu (chodzi o biorących udział w podejmowaniu decyzji korzystnych dla danego przedsiębiorcy). W samorządach zaś miał się pojawić jawny wykaz prac legislacyjnych. Na obietnicach się skończyło.
To prawda, że łapownictwa nie da się wyplenić, bo z takiej wymiany grzeczności obie strony odnoszą korzyść. A jeśli ktoś ma zysk, trudno oczekiwać, że dobrowolnie z niego zrezygnuje. Trzeba jednak próbować. W końcu ten, kto daje łapówkę, wie, że przekracza prawo i że przekupstwo nie zostało wymyślone dla przyjaciół.