Społeczność adwokacka od lat oczekuje od przedstawicieli samorządu zawodowego, aby skutecznie wpływał na zachowania polityków. Postulaty członków palestry mają formę miękkich sugestii wskazujących na potrzebę dokonania zmian w istotnych obszarach funkcjonowania adwokatów, pytań o to, jakimi narzędziami dokonania zmian dysponują kandydaci na poszczególne stanowiska, i jednoznacznych nakazów, aby wywrzeć nacisk na rządzących.
Tymczasem, po pierwsze, nie ulega wątpliwości, że samorząd adwokacki pozbawiony jest możliwości faktycznego wpływania na władzę – bo ani liczebnie, ani pod względem społecznej sympatii nie stanowi realnej siły mogącej wysuwać pod adresem rządzących żądań. Po drugie zaś – choćby prawnicy cieszyli się poparciem ogółu, stanowiąc przy tym grupę o liczebności porównywalnej do górników, pielęgniarek lub lekarzy – nadal brakowałoby adwokaturze jednego, lecz istotnego faktora pozwalającego na kreowanie stanowienia prawa. Mam tu na myśli umiejętność dialogu.
Czytaj także: Joanna Parafianowicz: Przeminął czas na billboardy
Adwokatura, choć słowem stoi – od rozmowy się uchyla. Przejawów takiego stanu rzeczy jest niemało, a przykładów co niemiara. Niezależnie bowiem od tego, czy przyjrzymy się pojedynczym zachowaniom adwokatów czy prześledzimy facebookowe ścianki przedstawicieli ich samorządu, dostrzeżemy, że nie ma w Polsce urzędu Prezydenta RP, lecz jest Adrian lub Maliniak, funkcji szefa rządu nie piastuje Premier, lecz Matousz albo Pinokio, nie może być mowy o Trybunale Konstytucyjnych, mamy bowiem tzw. Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej.
Uprzedzając ewentualne zarzuty, można i w moim przekonaniu należy krytycznie odnosić się do działań władzy, podnosić niekonstytucyjność podejmowanych przez nią decyzji i kwestionować metodologię sprawowania rządów. Wydaje się jednak, że nie wypada tego czynić w sposób, który narusza godność drugiego człowieka. Jeśli zaś tego rodzaju opcję dopuszczamy – nie oczekujmy bycia wysłuchanym zgodnie z zasadą, iż nie da się zjeść ciastka i je mieć.