Chodzi o liczbę zawodów, na których wykonywanie potrzebne są zezwolenia, licencje, koncesje, zgody państwowych i branżowych komisji oraz gremiów. Mamy obecnie blisko 400 zawodów reglamentowanych. To prawie osiem razy więcej niż w krajach bałtyckich. Daleko w tyle pozostawiamy też kraje skandynawskie i naszych zachodnich sąsiadów.
Część reglamentowanych profesji swoimi korzeniami tkwi głęboko w PRL, gdzie pieczątki i zaświadczenia były podstawą funkcjonowania. Niektóre powstały całkiem niedawno, a jeszcze inne wciąż powstają – tak jak profesja doradcy energetycznego, a wkrótce doradcy ds. klimatyzacji. Już nie zwykły hydraulik, ale taki ze specjalnym państwowym certyfikatem i po płatnym szkoleniu będzie mógł stwierdzić, czy w naszym samochodzie lub mieszkaniu nie wycieka groźna substancja – zabójcza dla klimatu.
Sztandarowym bodaj przykładem koncesjonowania zawodu jest przewodnik turystyczny. Varsavianista, podobnie jak historyk sztuki, ma zgodnie z polskim prawem zbyt niskie kwalifikacje, aby oprowadzać wycieczki po Warszawie. A gdyby mimo wszystko chciał to robić, grozi mu za to surowa grzywna. Do prawdziwego absurdu doprowadzono też zawód pośrednika pracy. Reglamentacja przebiega stopniowo: mamy pośrednika-stażystę, zwykłego pośrednika, pośrednika I i II stopnia. Szczeble awansu są ściśle określone ministerialnymi rozporządzeniami.
Takich przykładów mamy setki, nic więc dziwnego, że nawet skończenie specjalistycznych studiów nic nie daje. Dla młodego człowieka dyplom magistra to dopiero początek co najmniej kilkuletniej drogi przez mękę do upragnionego zawodu: przez płatne szkolenia, komisje i zgody łaskawych prezesów, którzy bardzo dbają o czystość swojej profesji i o to... aby na rynku nie było zbyt dużej konkurencji.