Służby, które w redakcji pakują w torby twarde dyski, to precedens, który jeży włosy na głowie. Mam nadzieję, że jednak do takiej próby sił nie dojdzie. Świętym obowiązkiem dziennikarza jest ochrona swoich źródeł. Wynika to wprost z prawa prasowego, które zwalnia nas z obowiązku zachowania tajemnicy zawodowej tylko wówczas, gdy nasz informator się na to zgodzi, albo w grę wchodzą najcięższe przestępstwa - m.in. zabójstwo, działania terrorystyczne, zamach stanu.
Tak wiem, wiem... Premier Tusk uważa że to był zamach stanu... Pogadanki z „Sowy" trudno jednak zaliczyć do tej definicji zamachu – bo czy rząd, a dokładnie – jego co bardziej imprezowi ministrowie, może „zamachnąć" się sam na siebie?!
Jeśli jest choćby najmniejsze zagrożenie, że z taśm afery podsłuchowej, korespondencji mailowej czy czegokolwiek innego, można by wywieść kto był informatorem dziennikarzy, redakcja ma obowiązek takie materiały chronić. Jest to dodatkowo wzmocnione zakazem dowodowym z kodeksu postępowania karnego – jego art. 180 par. 3 stanowi, że zwolnienie dziennikarza z tajemnicy zawodowej, nie może dotyczyć materiałów, które umożliwią identyfikację m.in. informatora. Dotyczy to też różnych nośników elektronicznych. Ochrona tajemnicy dziennikarskiej to podstawowa gwarancja wolnej prasy i właściwego wykonywania tego zawodu. I demokratycznego państwa, w którym obywatele są w stanie kontrolować działania władzy.
I jeszcze jedno – jeśli służby zaczną zwijać nasze twarde dyski – wykorzystają je w sposób dowolny. Jeśli nawet okaże się potem, że ich pozyskanie było bezprawne, to służby informacje i tak już mają. I wykorzystają. Przypominam, że polskie sądy bez problemu uwzględniają tzw. owoce zatrutego drzewa, czyli dowody pozyskane w nielegalny sposób. Jedynym wyjątkiem, kiedy sąd niektórych zatrutych owoców nie uwzględnił – była sprawa Sawickiej.
Wara więc służbom od naszych informatorów, bilingów i komputerów!