Dotacje unijne: ile Europy w Polsce

Po tylu latach czerpania z integracji państwa unijne są nie tylko jej panami, ale przede wszystkim sługami – uważa Tomasz Tadeusz Koncewicz.

Publikacja: 28.02.2015 01:00

Dotacje unijne: ile Europy w Polsce

Foto: www.sxc.hu

Obchodzone w 2014 r. rocznice przystąpienia Polski do Unii Europejskiej i pierwszych wolnych wyborów do Sejmu, a także wybór polskiego premiera na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej są dobrą okazją do wspominania ostatnich 25 lat polskiej historii nie tylko z perspektywy Polski w Europie, ale przede wszystkim Europy w Polsce. To wyzwanie nabiera szczególnego znaczenia, bo patrzenie na siebie przez pryzmat większej wspólnoty nie jest i nigdy nie było dla Polaków łatwe. Dzisiaj staje się jednak koniecznością i wyzwaniem czasów, w których świętując przeszłość, musimy umieć także przewidywać przyszłość, na niej ogniskować debatę publiczną i lokalizować wyzwania.

Najwyższy czas zrozumieć, czym jest Unia Europejska, a czym nigdy nie powinna być, tym bardziej że po dziesięciu latach obecności w niej ciągle nie rozumiemy wyzwania czasów, prowadzimy dyskusję, która zamiast rzeczywistość tłumaczyć, czyni ją zakładnikiem przebrzmiałych koncepcji. W efekcie często stajemy bezradni wobec kwestii i pytań fundamentalnych. Na przykład jak przekonać ludzi, że w wyborach do Parlamentu Europejskiego warto głosować, skoro polskich europarlamentarzystów widzimy bezustannie na Wiejskiej zaaferowanych „małą" polityką krajową i prześcigających się w konferencjach prasowych, podczas gdy ich miejsce jest w Strasburgu.

Nie pytać, co Unia zrobi dla nas

Kolejne wybory do Parlamentu Europejskiego ukazały zresztą boleśnie, że „Polska" była wszędzie, a „Europy" w ogóle, skoro kandydaci reklamowali się tym, co w Parlamencie Europejskim zrobią dla Polski. W tę narrację „polskocentryczną" wpisuje się ostatnio największa partia opozycyjna podkreślająca, jak świetnie się stało, że Polak został przewodniczącym Rady Europejskiej, skoro ten europejski mandat będzie można zaprzęgnąć do realizacji polskich interesów i z tej perspektywy go oceniać. W konsekwencji w naszej rozmowie o Europie fundamenty integracji: wspólna odpowiedzialność za przyszłość Europy, solidarność i lojalność, są cały czas terminami obcymi. Najlepiej czujemy się w świecie „swojej" konstytucji i historii widzianej od wewnątrz. Nie rozumiemy, że prowadzenie polityki według prymitywnej logiki: „gdy coś idzie źle, niech wstydzi się Europa", i postrzeganie Europy jako naszego dłużnika w świetle sprawiedliwości historycznej zadaje projektowi europejskiemu śmiertelne ciosy. Stanowczo odrzucam takie myślenie i taką politykę. Zabija kreatywność, chwali pasywizm i wygodnictwo intelektualne, a Polskę ustawia w roli podmiotu, któremu coś się bez końca należy, który w Unii szuka ambasadora dla siebie, ale rzadko myśli o tym, czy to aby Polska po dziesięciu latach obecności w Unii nie powinna występować jako ambasador interesu wspólnego.

Suwerennie, ale razem

Zaletą Unii jest, że stanowi szczególną wspólnotę wartości, która nie daje się etykietować. Suwerenność państw i Unii są tak ściśle związane, że nie mogą funkcjonować bez siebie. Muszą być suwerenne razem, a w rezultacie nie mogą uciec od konkurencji, rywalizowania, współpracy i uczenia się od siebie nawzajem i na swoich błędach. Suwerenność państwa podlega ograniczeniu, bo same państwa wiedzą, że pewne zadania je przerastają, a z tego wniosek wspólne wykonywanie władzy publicznej poza granicami nie musi stanowić zagrożenia. Wcale jednak nie rezygnują ze swojej suwerenności (jak często twierdzą przeciwnicy Unii), ale korzystają z nowego jej rodzaju: jest sumą przyjętych z własnej woli ograniczeń natury politycznej i prawnej. „Stara" suwerenność państwowa ewoluuje w kierunku suwerenności kooperacyjnej opartej na zależności i interakcji. U podstaw europejskiego paktu państw leży język „dobra wspólnego – subsydiarności – solidarności". Suwerenność odnajdujemy tam, gdzie działania dla dobra wspólnego, zaspokajania potrzeb obywateli i zapewniania im wysokiego poziomu życia mogą być podjęte najefektywniej, najsprawniej, najpełniej etc. Ktoś, kto dyskusję o przyszłości Europy rozumie tylko w kategoriach „suwerennych państw" i „niesuwerennej Unii", posługuje się starym językiem i dowodzi, że w ogóle nie rozumie otaczającego świata i zmian, którym podlega. Bez takiego przewartościowania na poziomie języka pozorujemy jedynie dyskusję i nie jesteśmy w stanie prawidłowo nazwać wyzwań stojących przed Europą i Polską.

Po co nam ona

Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Przede wszystkim w Polsce musimy zrozumieć, że Unia nie została utworzona po to, aby spełniać warunki państwa, wprost przeciwnie. Nasze rozczarowanie Europą jest wielkie, gdy odkrywamy, że Unia działa inaczej niż państwo, ma specyficzne instytucje etc., że jest wprawdzie demokratyczna, ale na swój sposób. Tymczasem Unia odniosła sukces właśnie dlatego, że projekt integracyjny miał zawsze charakter nieostateczny i słusznie był definiowany jako utworzenie „jak najściślejszej unii między narodami Europy", a nie państwa europejskiego! Jej celem nigdy nie było (i nie będzie) zastąpienie państw, ale ich uzupełnienie, tak aby lepiej mogły służyć swoim obywatelom i sprostać wyzwaniom globalizacji, z którymi nie mają szans poradzić sobie same. Na tym polega prawdziwy sens integracji europejskiej i według tego powinna być oceniana. Europa tworzy nowy i dodatkowy, a nie zastępujący krajowego, poziom ochrony, która ma być hamulcem dla nadużyć państwa narodowego i zapobiegać błędom pojedynczych państw. Argument „Europa na to nie pozwoli" odegrał nawet swoją rolę w Polsce w okresie 2005–2007 r., gdy większość parlamentarna kwestionowała pod hasłem „rewolucji moralnej" fundamenty demokratycznego państwa prawa jako element europejskiej kultury prawnej. Unia korzysta z kompetencji, których żadne z państw nie ma i właśnie po to została ustanowiona. Europa stworzona przez państwa jest czymś więcej niż prostą sumą kompetencji przekazanych przez te państwa. Projekt europejski emancypuje jednostkę, która nie należy już wyłącznie do terytorium wyznaczonego granicami „swojego" państwa. Dzięki prawu europejskiemu obywatel jest chroniony lepiej przed własnym państwem, dokonuje nowych wyborów, poszerza swoją przestrzeń życiową i rzuca wyzwanie państwu, gdy to nie chce akceptować jego wyborów. Ostatnie dziesięć lat ukazuje, jak często u nas nie rozumieją tej cywilizacyjnej zmiany. Gdy przed urzędnikiem i sędzią staje, ono w prawie chce widzieć tylko „miecz" do ukarania. W konsekwencji perspektywy obywatela, który w prawie europejskim widzi swoją „tarczę", i państwa tradycyjnie rozumiejącego prawo jako narzędzie opresji, dramatycznie się rozjeżdżają. Tak często eksponowane motto Unii „zjednoczeni w różnorodności" oznacza także „zjednoczeni z różnorodności". Kompromis koniecznej jednolitości z niezbędną różnorodnością musi być negocjowany, a nie jak kiedyś wywalczany. Liczy się tylko to, co państwa mogą zrobić razem i co stanowi rozsądny kompromis z interesem wspólnoty. To nie jest tylko figura retoryczna, ale coś, co musi być stale i zawsze przypominane do znudzenia. Bycie wewnątrz oznacza przyjęcie odpowiedzialności za dobro wspólne i lojalną akceptację zasad wiążących wszystkich, egzekwowanych przez niezależne instytucje.

Historia przy naszych stołach

W Polsce (także w innych państwach) przestajemy widzieć przeciwstawne wydarzenia jako część wspólnego przedsięwzięcia, które łączy Europejczyków. Problem nie polega tylko na tym, że mamy kryzys finansowy, ale przede wszystkim na zgubnym odwrocie państw od myślenia w kategoriach wspólnoty i powrocie do świata „własnych" konstytucji oraz wyjątkowości swojej historii. Dla dzisiejszych liderów europejskich liczą się głównie najbliższe wybory i krajowe fobie, na wyrost nazywane odrębnościami. Zamiast rzeczywistość tłumaczyć, czynią ją zakładnikiem bieżącej polityki zdominowanej podejrzliwością, nieufnością i niebezpiecznym „robieniem rzeczy po swojemu". Rację mają U. Beck i E. Grande, pisząc o „paraliżującej ułudzie elit intelektualnych Europy" i „zaślepieniu narodowo-państwowym". Przemyślenie Europy nie może się jednak udać, gdy brakuje wiary, że europejska solidarność, lojalność i poszanowanie dla „inności" naprawdę coś jeszcze znaczą. „Nasza Europa" musi pamiętać, że państwa narodowe zapatrzone w siebie i nieczujące żadnej kontroli nad sobą były reżimami stale antycypującymi wojny i w każdej chwili na nie gotowymi. Zapominając o krwawej przeszłości naszego kontynentu, skazujemy się niebezpieczeństwo powtórzenia jej błędów. Niech, parafrazując słowa Hannah Arendt, świat miniony będzie faktycznym źródłem doświadczenia w teraźniejszości. Wielka idea integracji europejskiej zrodziła się właśnie z dążenia do zapobiegania nadużyciom opacznie rozumianej suwerenności, a jej sensem jest przypominanie, że państwa wiąże coś więcej niż tylko prawo krajowe i że we wspólnocie nie wolno im wszystkiego.

Dobrobyt i pokojowa koegzystencja państw jeszcze niedawno prowadzących krwawe wojny z wypisaną na sztandarach własną wyjątkowością powinny być dla wszystkich wątpiących dzisiaj w Europę dowodem, że dla integracji europejskiej nie ma alternatywy. Jest tak, ponieważ w Europie historia nie przestaje być niewidocznym gościem przy każdym stole. „Nasza Europa" dzisiaj przegrywa, bo przemawiający w imieniu państw nie pamiętają o lekcji przeszłości: zamiast współpracować, zaczynają po raz kolejny cynicznie eksponować swoje konstytucje i własną historię. Jeżeli do Europy puszczają od czasu do czasu oko, to tylko pod adresem „Europy państw" i tylko wtedy, gdy widzą w tym interes dla siebie. Ich wyobraźnia nie wybiega za najbliższy zakręt.

Ciągle w podróży

Dla dzisiejszego dyskursu europejskiego w Polsce wskazać można trzy zasadnicze wyzwania. Po pierwsze, zakończenie mitologizacji państwa. Państwo nie jest na pewno mitem i cały czas zachowuje swoją żywotność i znaczenie. Mitem jest jednak obraz państwa defensywnego, kultywującego język antagonizmu i zainteresowanego tylko sobą. Gdyby dzisiaj Unia nie istniała, kryzys finansowy zmusiłby państwa do jej powołania, ponieważ to kryzys ukazał z całą mocą, że o ile państwa są potężne w teorii, o tyle w praktyce ich indywidualne działania podlegają licznym i poważnym ograniczeniom. Po drugie, zbudowanie języka pozytywnego i eksponowanie braku sprzeczności między integracją a państwami. Gra interesów sama w sobie nie jest czymś negatywnym. Chodzi raczej o stałe dążenie do godzenia i budowania kompromisu, a nie separowania i podkreślania swoich odrębności. „Nasza Europa" jest przede wszystkim stanem umysłu i symbolem przywiązania do wartości w obrębie projektu, który z założenia odrzuca izolację i hierarchię. Europejska tolerancja powinna przypominać niekończącą się podróż, której kres nie jest ustalony, ale podlega negocjowaniu i spieraniu się, a każdy jest gotów ustąpić w imię czegoś ważniejszego niż własny interes. Po trzecie, akceptowanie, że odpowiedzialne za Europę nie są ani państwa, ani Unia, ale sieć powiązanych z sobą graczy publicznych i prywatnych, wobec których Unia powinna odgrywać rolę mediatora. Z pewnością nie jest organizacją idealną. Nie może jednak taką być, bo dalekie od ideału są państwa, które ją tworzą, skoro wchodzą do wspólnoty z całym bagażem doświadczeń, historii i różnorodności.

Pomyśleć, co my możemy jej dać

To w tym właśnie świetle Europę, jej relację z państwami, obywatelami i światem zewnętrznym musimy dzisiaj w Polsce przemyśleć na nowo, a nie cynicznie się od niej odwracać w chwili największej próby. Takie przemyślenie Europy może się udać jednak tylko wtedy, gdy buchalterię i propozycje reform poprzedzimy powrotem do fundamentalnych wartości i zrozumieniem, że po 60 latach czerpania z integracji państwa są dzisiaj nie tylko panami integracji, ale przede wszystkim jej sługami.

Tylko myślenie paradoksem, a więc branie tego co najlepsze zarówno od państw i Unii, a nie od państw albo Unii, może nas uratować przed dreptaniem w miejscu i oglądaniem się za siebie. W konsekwencji powinniśmy łączyć i mówić „Unia i państwa", a nie przeciwstawiać „Unia albo państwa".Traktat staje się tylko papierem, jeżeli nie jest wsparty wolą życia we wspólnocie, w której bez względu na koszty rachunek zawsze przemawia za „razem", a nie „osobno". W Polsce jak tlenu potrzebujemy problematyzacji rzeczywistości, która pozwoli dostrzec, że to otwarcie wciąż jeszcze narodowej, ale nigdy już tylko narodowej Europy. O takiej Europie mogę powiedzieć, że jest moja. Taka Europa nigdy nie może się udać i nigdy się nie uda, jeżeli chcemy ją zadekretować odgórnie. Moja Europa żyje tu i teraz, przejawia się w wierze we wspólne wartości. Wiara w tak rozumianą Europę jest odnawiana w prozaicznych czynnościach dnia codziennego, w czasie zakupów za granicą czy przekraczania granic (kiedyś symbolu podziału kontynentu) bez jakichkolwiek formalności.

Ta Europa, kiedyś wymarzona i niedostępna dla pokoleń Polaków, jest dzisiaj często brana za pewnik, podczas gdy ona wymaga naszej troski, pamięci i starań. O takiej Europie i w taki sposób musimy dzisiaj mówić w Polsce i bronić jej, ponieważ dzisiaj to ona oczekuje działań od nas, a nie tylko my od niej. Czas prostego brania z Europy powoli się kończy i bądźmy gotowi na tę zmianę. W przeciwnym razie, gdy wyczerpią się fundusze europejskie, to Europa straci dla nas sens i odwrócimy się od niej. Byłoby to prawdziwym dramatem historii i dowiodło, że nasza przeszłość niczego nas nie nauczyła. Rok 2015 to najlepszy czas otwarcia się na takie refleksje.

Autor jest profesorem prawa na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego, adwokatem, Fulbright Visiting Professorship w Berkeley Law School

Obchodzone w 2014 r. rocznice przystąpienia Polski do Unii Europejskiej i pierwszych wolnych wyborów do Sejmu, a także wybór polskiego premiera na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej są dobrą okazją do wspominania ostatnich 25 lat polskiej historii nie tylko z perspektywy Polski w Europie, ale przede wszystkim Europy w Polsce. To wyzwanie nabiera szczególnego znaczenia, bo patrzenie na siebie przez pryzmat większej wspólnoty nie jest i nigdy nie było dla Polaków łatwe. Dzisiaj staje się jednak koniecznością i wyzwaniem czasów, w których świętując przeszłość, musimy umieć także przewidywać przyszłość, na niej ogniskować debatę publiczną i lokalizować wyzwania.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Pietryga: Przełom w KRS na wyciągnięcie ręki. Czy Tusk pozwoli na sukces Bodnarowi?
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: RPO nie chce dublerów w Trybunale Konstytucyjnym. Wzmacnia linię rządu wobec TK
Opinie Prawne
Hubert Izdebski, Kazimierz M. Ujazdowski: Jak naprawić Trybunał Konstytucyjny
Opinie Prawne
Dawid Kulpa: Sprawa Szmydta. Efekt Lucyfera, czy niewinny incydent?
Opinie Prawne
Ewa Szadkowska: To skarbówce nigdy się nie znudzi