Obchodzone w 2014 r. rocznice przystąpienia Polski do Unii Europejskiej i pierwszych wolnych wyborów do Sejmu, a także wybór polskiego premiera na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej są dobrą okazją do wspominania ostatnich 25 lat polskiej historii nie tylko z perspektywy Polski w Europie, ale przede wszystkim Europy w Polsce. To wyzwanie nabiera szczególnego znaczenia, bo patrzenie na siebie przez pryzmat większej wspólnoty nie jest i nigdy nie było dla Polaków łatwe. Dzisiaj staje się jednak koniecznością i wyzwaniem czasów, w których świętując przeszłość, musimy umieć także przewidywać przyszłość, na niej ogniskować debatę publiczną i lokalizować wyzwania.
Najwyższy czas zrozumieć, czym jest Unia Europejska, a czym nigdy nie powinna być, tym bardziej że po dziesięciu latach obecności w niej ciągle nie rozumiemy wyzwania czasów, prowadzimy dyskusję, która zamiast rzeczywistość tłumaczyć, czyni ją zakładnikiem przebrzmiałych koncepcji. W efekcie często stajemy bezradni wobec kwestii i pytań fundamentalnych. Na przykład jak przekonać ludzi, że w wyborach do Parlamentu Europejskiego warto głosować, skoro polskich europarlamentarzystów widzimy bezustannie na Wiejskiej zaaferowanych „małą" polityką krajową i prześcigających się w konferencjach prasowych, podczas gdy ich miejsce jest w Strasburgu.
Nie pytać, co Unia zrobi dla nas
Kolejne wybory do Parlamentu Europejskiego ukazały zresztą boleśnie, że „Polska" była wszędzie, a „Europy" w ogóle, skoro kandydaci reklamowali się tym, co w Parlamencie Europejskim zrobią dla Polski. W tę narrację „polskocentryczną" wpisuje się ostatnio największa partia opozycyjna podkreślająca, jak świetnie się stało, że Polak został przewodniczącym Rady Europejskiej, skoro ten europejski mandat będzie można zaprzęgnąć do realizacji polskich interesów i z tej perspektywy go oceniać. W konsekwencji w naszej rozmowie o Europie fundamenty integracji: wspólna odpowiedzialność za przyszłość Europy, solidarność i lojalność, są cały czas terminami obcymi. Najlepiej czujemy się w świecie „swojej" konstytucji i historii widzianej od wewnątrz. Nie rozumiemy, że prowadzenie polityki według prymitywnej logiki: „gdy coś idzie źle, niech wstydzi się Europa", i postrzeganie Europy jako naszego dłużnika w świetle sprawiedliwości historycznej zadaje projektowi europejskiemu śmiertelne ciosy. Stanowczo odrzucam takie myślenie i taką politykę. Zabija kreatywność, chwali pasywizm i wygodnictwo intelektualne, a Polskę ustawia w roli podmiotu, któremu coś się bez końca należy, który w Unii szuka ambasadora dla siebie, ale rzadko myśli o tym, czy to aby Polska po dziesięciu latach obecności w Unii nie powinna występować jako ambasador interesu wspólnego.
Suwerennie, ale razem
Zaletą Unii jest, że stanowi szczególną wspólnotę wartości, która nie daje się etykietować. Suwerenność państw i Unii są tak ściśle związane, że nie mogą funkcjonować bez siebie. Muszą być suwerenne razem, a w rezultacie nie mogą uciec od konkurencji, rywalizowania, współpracy i uczenia się od siebie nawzajem i na swoich błędach. Suwerenność państwa podlega ograniczeniu, bo same państwa wiedzą, że pewne zadania je przerastają, a z tego wniosek wspólne wykonywanie władzy publicznej poza granicami nie musi stanowić zagrożenia. Wcale jednak nie rezygnują ze swojej suwerenności (jak często twierdzą przeciwnicy Unii), ale korzystają z nowego jej rodzaju: jest sumą przyjętych z własnej woli ograniczeń natury politycznej i prawnej. „Stara" suwerenność państwowa ewoluuje w kierunku suwerenności kooperacyjnej opartej na zależności i interakcji. U podstaw europejskiego paktu państw leży język „dobra wspólnego – subsydiarności – solidarności". Suwerenność odnajdujemy tam, gdzie działania dla dobra wspólnego, zaspokajania potrzeb obywateli i zapewniania im wysokiego poziomu życia mogą być podjęte najefektywniej, najsprawniej, najpełniej etc. Ktoś, kto dyskusję o przyszłości Europy rozumie tylko w kategoriach „suwerennych państw" i „niesuwerennej Unii", posługuje się starym językiem i dowodzi, że w ogóle nie rozumie otaczającego świata i zmian, którym podlega. Bez takiego przewartościowania na poziomie języka pozorujemy jedynie dyskusję i nie jesteśmy w stanie prawidłowo nazwać wyzwań stojących przed Europą i Polską.
Po co nam ona
Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Przede wszystkim w Polsce musimy zrozumieć, że Unia nie została utworzona po to, aby spełniać warunki państwa, wprost przeciwnie. Nasze rozczarowanie Europą jest wielkie, gdy odkrywamy, że Unia działa inaczej niż państwo, ma specyficzne instytucje etc., że jest wprawdzie demokratyczna, ale na swój sposób. Tymczasem Unia odniosła sukces właśnie dlatego, że projekt integracyjny miał zawsze charakter nieostateczny i słusznie był definiowany jako utworzenie „jak najściślejszej unii między narodami Europy", a nie państwa europejskiego! Jej celem nigdy nie było (i nie będzie) zastąpienie państw, ale ich uzupełnienie, tak aby lepiej mogły służyć swoim obywatelom i sprostać wyzwaniom globalizacji, z którymi nie mają szans poradzić sobie same. Na tym polega prawdziwy sens integracji europejskiej i według tego powinna być oceniana. Europa tworzy nowy i dodatkowy, a nie zastępujący krajowego, poziom ochrony, która ma być hamulcem dla nadużyć państwa narodowego i zapobiegać błędom pojedynczych państw. Argument „Europa na to nie pozwoli" odegrał nawet swoją rolę w Polsce w okresie 2005–2007 r., gdy większość parlamentarna kwestionowała pod hasłem „rewolucji moralnej" fundamenty demokratycznego państwa prawa jako element europejskiej kultury prawnej. Unia korzysta z kompetencji, których żadne z państw nie ma i właśnie po to została ustanowiona. Europa stworzona przez państwa jest czymś więcej niż prostą sumą kompetencji przekazanych przez te państwa. Projekt europejski emancypuje jednostkę, która nie należy już wyłącznie do terytorium wyznaczonego granicami „swojego" państwa. Dzięki prawu europejskiemu obywatel jest chroniony lepiej przed własnym państwem, dokonuje nowych wyborów, poszerza swoją przestrzeń życiową i rzuca wyzwanie państwu, gdy to nie chce akceptować jego wyborów. Ostatnie dziesięć lat ukazuje, jak często u nas nie rozumieją tej cywilizacyjnej zmiany. Gdy przed urzędnikiem i sędzią staje, ono w prawie chce widzieć tylko „miecz" do ukarania. W konsekwencji perspektywy obywatela, który w prawie europejskim widzi swoją „tarczę", i państwa tradycyjnie rozumiejącego prawo jako narzędzie opresji, dramatycznie się rozjeżdżają. Tak często eksponowane motto Unii „zjednoczeni w różnorodności" oznacza także „zjednoczeni z różnorodności". Kompromis koniecznej jednolitości z niezbędną różnorodnością musi być negocjowany, a nie jak kiedyś wywalczany. Liczy się tylko to, co państwa mogą zrobić razem i co stanowi rozsądny kompromis z interesem wspólnoty. To nie jest tylko figura retoryczna, ale coś, co musi być stale i zawsze przypominane do znudzenia. Bycie wewnątrz oznacza przyjęcie odpowiedzialności za dobro wspólne i lojalną akceptację zasad wiążących wszystkich, egzekwowanych przez niezależne instytucje.