Na co dzień spokojnie. A w rajdach, na zamkniętych dla ruchu odcinkach specjalnych, jeździmy tzw. pełnym ogniem, jak to w środowisku określamy. Trzeba wycisnąć wszystko z możliwości samochodu i wykorzystać każdy centymetr drogi. Podczas rajdów szutrowych, w których bierzemy udział, prędkości bezwzględne nie są na pierwszy rzut oka szokujące, bo dochodzą do ok. 180 kilometrów na godzinę, ale jeśli weźmie się pod uwagę, że nie jedziemy po gładkim i szerokim torze wyścigowym, lecz po wąskich, krętych, często wyboistych polnych lub leśnych drogach, to emocji nie brakuje.
Czym pana rajdowe auto różni się od zwykłych samochodów?
Poza sprawami oczywistymi, jak zmodyfikowany silnik, skrzynia biegów, hamulce i zawieszenie, przede wszystkim ma bardzo rozbudowane systemy bezpieczeństwa. Podstawą jest tzw. klatka bezpieczeństwa, czyli wzmacniająca nadwozie konstrukcja z rur stalowych. Mamy też specjalne fotele kubełkowe, sześciopunktowe pasy bezpieczeństwa, system ochrony kręgów szyjnych (tzw. HANS), system gaśniczy, płyty osłaniające podwozie i wiele innych. Wszystko to ma za zadanie minimalizować skutki ewentualnych wycieczek poza drogę, z dachowaniem włącznie.
Zdarzyło się panu dachować?
Raz, dziesięć lat temu. Chwila dekoncentracji i wykonaliśmy kilka salt w powietrzu przy prędkości znacznie ponad 100 km/h. Jeździliśmy wtedy, razem z moim pilotem, takim małym, ale dość szybkim samochodzikiem Fiat Cinquecento Sporting. Był to Rajd Ziemi Lubelskiej. Śmialiśmy się później, że jako jedyni wypełniliśmy postulat zawarty w nazwie rajdu. Lądując na dachu, nabraliśmy do auta dwie taczki ziemi lubelskiej... Na szczęście nic nam się nie stało. Dachowanie podczas rajdów groźnie wygląda, ale zazwyczaj, jeśli nie uderzy się w nic twardego, kończy się tylko stratami w sprzęcie. To zasługa rozbudowanych systemów bezpieczeństwa.
Czy na trasie zdarzały się panu jeszcze jakieś inne przygody?