O problemach, jakie stwarzają przepisy RODO, „Rz" alarmuje od wielu tygodni. Brak jasnej wykładni i akcji informacyjnej sprawił, że pojawiły się dziesiątki interpretacji i nadinterpretacji nowego prawa. Wprowadziło ono dużą niepewność nie tylko w obrocie gospodarczym, ale i w życiu zwykłych obywateli, którzy mają problemy w kontaktach z administracją, w szpitalach czy szkołach. Płonne też okazały się nadzieje, że przestaną być nękani propozycjami firm, które nie wiadomo skąd mają ich dane i numery telefonów.
Pod wpływem naszych publikacji po dwóch miesiącach od wejścia w życie RODO rząd w końcu zaczyna dostrzegać, jak poważny jest to problem. Zapowiedziano nawet wprowadzenie programu RODOracjonalność, w którym mają być obalane mity i niejasności powstałe wokół nowego prawa. Szkoda, że odpowiedzialni za RODO urzędnicy zdecydowali się na taką akcję tak późno, chociaż na wdrożenie unijnych przepisów były aż dwa lata.
Warto przy okazji zapytać, kto dopuścił do tak skandalicznej sytuacji i zaniedbań. Dlaczego instytucje odpowiedzialne za wdrożenie RODO oddały pole jego wykładni firmom szkoleniowym i kancelariom. Te nierzadko, kierując się chęcią zysku, jedynie podsycały obawy i niepewność stosowania przepisów przy biernej postawie Ministerstwa Cyfryzacji.
Efekt: RODO stało się szkoleniowych hitem 2017 i 2018 roku. Szkoleniowy biznes zarobił na nim setki milionów złotych. Doszło do tego, że im więcej było szkoleń, tym więcej też chaosu i wątpliwości. I dzisiaj groźba paraliżu wyborów samorządowych najlepiej określa rozmiary problemu.
Sprawą powinna się zająć Najwyższa Izba Kontroli. Wdrożenie RODO jest bowiem jaskrawym przykładem, jak państwo działać nie powinno. Czy można sobie wyobrazić, że rząd wprowadza np. zmiany w ustawie podatkowej i każe je tłumaczyć prywatnemu biznesowi? A z RODO tak właśnie było.