Każdy, kto choć raz zainwestował w cokolwiek własne pieniądze, wie – że tak. Tyle że nie na gruncie naszych przepisów.

Podwyżki czynszów często kończą się wielkim larum, że właściciel chce wykurzyć lokatorów. I to wcale nie w sytuacjach czynszu wziętego z sufitu, ale po prostu podniesionego do poziomu mającego choć trochę wspólnego ze stawkami rynkowymi. Takiego, jaki pobierają sąsiedzi z lewa i z prawa. Problem w tym, że takie podwyżki są nadal w dużym stopniu ograniczone, bo państwo przerzuciło swoje zadania na właścicieli nieruchomości. A wszystko pod ustawowym szyldem ochrony lokatorów, którym samo od lat nie jest w stanie zapewnić gminnych lokali.

Przepisy określają limity podwyżek czynszu i zwrotu nakładów poniesionych przez właściciela nieruchomości, których ten nie ma prawa przekroczyć. W dodatku często musi on przedstawiać drobiazgowe kalkulacje uzasadniające podwyżkę. I nie ma znaczenia fakt, że czynsz, który pobiera, nijak się ma do tego rynkowego. W efekcie właściciel utrzymuje, swoim kosztem, najemców, będąc w dodatku ich zakładnikiem. Bo lokatorzy w każdej chwili mogą zaskarżyć podwyżkę do sądu. Czy to jest normalne korzystanie ze swojej własności?

Szans na prawdziwe uwolnienie czynszów nie ma – Trybunał Konstytucyjny uznał wczoraj, że przepis dotyczący ograniczeń w zwrocie kapitału nie godzi w istotę własności. Od lat argumenty dotyczące ochrony lokatorów sprowadzają się de facto do konieczności zapewnienia niektórym ludziom swoistej opieki socjalnej. Państwo ją zafundowało – nie po raz pierwszy – na cudzy koszt.