Trudno się zgodzić z tezami Arkadiusza Jaraszka postawionymi w artykule "Średniowieczne kary dla właścicieli samowoli budowlanych" („Rz" 18 czerwca).
Proces inwestycyjny i w Polsce, i w innych krajach wymaga od inwestora wiedzy, czasu i sporo wysiłku poświęconego jego organizacji. Nie jest jednak niewykonalny. W ubiegłym roku pozwoleń na budowę wydano ponad 220 tys., prawie połowę na domy mieszkalne. Z porównania tej liczby z samowolami budowlanymi wynika, że są one niewielką częścią polskich inwestycji. W 2011 r. nadzór budowlany wydał 2,7 tys. nakazów rozbiórki obiektów budowanych bez pozwolenia (349 dotyczyło budynków mieszkalnych). Trudno więc twierdzić, że samowole budowlane to prowokowana przez skomplikowane prawo plaga, która włada polskim rynkiem budowlanym. To raczej szkodliwy margines, z którym trzeba sobie poradzić. Choćby po to, by inwestorzy działający zgodnie z prawem nie czuli się naiwniakami.
Autor artykułu dowodzi, że rozwiązania z projektu założeń do nowelizacji prawa budowlanego można porównać ze stosowanymi w średniowieczu z racji ich drakońskiego charakteru. Podkreśla, jak mocno dotkną one biedniejszych, latami zbierających pieniądze na wymarzony domek inwestorów, tych „zwykłych obywateli, którzy nie mają wiedzy prawnej". To teza dość bałamutna, ponieważ liczba rokrocznie wydawanych pozwoleń na budowę domów jednorodzinnych zdecydowanie świadczy o tym, że większość „zwykłych" obywateli raczej dobrze zna prawo. Ustawodawca w założeniach do projektu nowelizacji prawa budowlanego utrzymał jego ograniczenia, dolegliwości, w tym także kary, np. opłatę legalizacyjną. Projekt zmienia jedynie sposób jej naliczania. Wbrew twierdzeniu autora artykułu opłata ta ma być uzależniona od popełnionego naruszenia, czyli, jak chce Jaraszek, od stopnia „winy" inwestora. Bo czym innym niż takim uzależnieniem jest określenie jej wysokości jako połowy wartości samowolnie zbudowanego obiektu? Inną wartość mają zbudowane bez przeprowadzenia właściwej procedury garaż, ganek lub stodoła, a inną pensjonat z dziesięcioma pokojami, minispa i dyskoteką w podziemiu. Wskaźnik 50 proc. wartości jest zatem narzędziem bardziej sprawiedliwym i prostszym niż obecnie stosowany matematyczny wzór wyliczania opłaty wymagający posłużenia się kilkoma parametrami i wskaźnikami.
Nie można przy tym zapominać, że idea opłaty legalizacyjnej nie polega na tym, by stworzyć furtkę pozwalającą na łatwe załatwienie sprawy, lecz ma zniechęcać do łamania prawa. Jaki sens miałoby wprowadzanie takiej opłaty, jeśli jej wysokość nie byłaby na tyle dokuczliwa, by odstraszać potencjalnych omijaczy przepisów? Projekt zakłada, że budowanie z naruszeniem czy ominięciem reguł ustalonych w przepisach będzie nieopłacalne, i to w dosłownym znaczeniu.
Nie ma przepisu zakazującego legalnego budowania. Każdy, kto ma taki zamiar, może go urzeczywistniać zgodnie z prawem i, jak wskazuje praktyka, tak właśnie buduje. Wysokość opłaty legalizacyjnej dla zdecydowanej większości inwestorów nie ma więc żadnego znaczenia, a jej surowość dotyczy tylko niewielkiej grupy samowolnych budowniczych.