Sprawa Roberta Biedronia i zaginionych akt o znęcanie się i spowodowanie uszczerbku na zdrowiu własnej matki przypomina te poprzednie. Też dotyczy znanej osoby, ba, polityka, który przedstawia się jako przyszły kandydat na premiera. Co nie jest bez znaczenia, gdyż opinia publiczna powinna poznać szczegółowo przeszłość osoby, która chce pretendować na tak wysokie stanowiska w państwie. I pewnie gdyby tak nie było, sprawa by nie wyszła na jaw, bo nigdy nie zainteresowaliby się ją dziennikarze. Bo faktem jest, że większość sądowych akt gnie w sądowym zaciszu, w dyskrecji lub przez zwykłe niedbalstwo, a zaginięcie wychodzi na jaw po latach, gdy się okazuje, że akta są akurat potrzebne lub ktoś ich z jakiegoś powodu poszukuje.
Oficjalna ilość zaginień to kilkaset rocznie, a rzeczywista liczba ze względu na tony papieru produkowane przez każdy sąd jest po prostu nieokreślona, niemierzalna. Jest jednak wspólny mianownik między zaginięciem akt Jaroszewiczów przed laty a sprawą Roberta Biedronia, która wypłynęła w tym roku: to prosty wniosek, że w takich sprawach w polskich sądach niewiele się zmieniło, mimo postępu technologicznego, elektronizacji, nowoczesnych środków ochrony bezpieczeństwa, monitoringu, komputerów itd. Oczywiście trudno przesądzić, co jest przyczyną zaginięcia czy celowe działanie czy bałagan, przyczyny bywają różne. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że jest to kompromitacja wymiaru sprawiedliwości. A w funkcjonowaniu Temidy mimo kolejnych dekad niewiele się zmieniło. Procesy trwają tak samo długo, jak trwały, a akta giną tak samo, jak ginęły. Zapraszam do lektury najnowszego dodatku "Sądy i Prokuratura".