Sytuacja usprawiedliwia podjęcie nadzwyczajnych środków. Jednak gdy wkracza się w tak delikatną materię jak rodzina, nie ma miejsca na błąd czy kontrowersje. Interwencja z zewnątrz jest potrzebna wtedy, gdy inne metody pomocy rodzinie zawodzą. Źle się dzieje, kiedy z tego ostatecznego środka próbuje uczynić się zwyczajne narzędzie.
Na łamach „Rz" opisujemy dziś historię rodziny z Krakowa, której sąd lekką ręką odebrał trójkę dzieci. Stało się tak na podstawie wątpliwych przesłanek – jak ocenili to nawet eksperci zaangażowani w sprawę. Niestety, to kolejna taka historia opisywana ostatnio przez media.
To efekt polityki państwa i idących za nią działań legislacyjnych, w myśl hasła „Więcej państwa w rodzinie". Nie chodzi tu o wsparcie rodzin najbiedniejszych, ale o kwestie wychowawcze. Do interwencji dochodzi zazwyczaj, kiedy urzędnicy stwierdzą, że rodzina „nie rokuje", więc trzeba ją rozwiązać, a dzieci oddać w „czułe i ciepłe" ramiona państwa.
Coraz ostrzejszemu wkraczaniu w rodzinę, w nie zawsze uzasadnionych przypadkach, sprzyjają coraz szersze kompetencje urzędników, pracowników socjalnych, a nawet nauczycieli. Ci ostatni dostali możliwość zakładania tzw. niebieskiej karty, czyli swoistego monitoringu rodziny, jeżeli subiektywnie dojdą do wniosku, że ma ona problemy wychowawcze. W skrajnych przypadkach mogą nawet zainicjować proces demontażu rodziny, a niebieska karta może stać się bronią użytą przez znerwicowanego nauczyciela przeciw rodzicom niesfornego ucznia.
O ogromnej władzy nie zawsze kompetentnych pracowników socjalnych świadczy to, że mogą, w asyście policji, zabrać dziecko rodzicom. I dopiero po fakcie starać się o zatwierdzenie tej decyzji przez sąd.