Rz: „Rzeczpospolita" opisała niedawno kłopoty krakowskiej rodziny, która zwróciła się do Instytutu Psychologii, by rozwiązać problemy ze starszymi synami, gdyż nie chcieli chodzić do szkoły. Było kilkanaście spotkań, ale po rezygnacji z terapii psycholodzy zawiadomili sąd rodzinny, a ten nakazał umieścić chłopców w domu dziecka. Media co jakiś czas informują o takich wątpliwych, mówiąc najdelikatniej, ingerencjach sądu w relacje rodzinne. Czy to indywidualne przypadki, a może świadectwo głębszych nieprawidłowości?
Anisa Gnacikowska: Sytuacja tej rodziny z Krakowa była wyjątkowa, co nie znaczy, że nieprawidłowości nie należy piętnować i gdy dochodzi do nadużycia prawa czy ewidentnych zaniedbań organów państwa, nie informować o nich opinii publicznej. Takie informacje niewątpliwie mobilizują do działań naprawczych, czego dowodem jest zainteresowanie Ministerstwa Sprawiedliwości sprawami ingerencji sądu we władzę rodzicielską. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że sądy rodzinne tylko w ostateczności uciekają się do tak drastycznych posunięć jak odebranie dziecka rodzicom i umieszczenie go w placówce opiekuńczej.
Chce pani powiedzieć, że media przesadzają?
Moim zdaniem informacje podawane przez media nie oddają rzeczywistej sytuacji w sądach rodzinnych. Wynika to pewnie z ich zainteresowania określoną kategorią informacji – newsami, które budzą silne emocje społeczne.
Sądy powinny wyraźnie odróżniać sytuacje wymagające natychmiastowej reakcji od potrzeby uregulowania opieki w sposób trwały