Dobrych kilka lat temu przygotowywałem tekst na temat zjawiska wyłudzania funduszy strukturalnych w Polsce. Napisałem wtedy do Ministerstwa Finansów (gdzie istnieje specjalna unijna komórka OLAF zajmująca się nadużyciami budżetowymi UE), czy zdają sobie sprawę, że niektóre programy są dziurawe, i dają duże pole do nadużyć.
Po lekturze rozporządzeń ministra rolnictwa, które precyzują kryteria przyznawania pomocy, zwłaszcza jeśli chodzi o programy przeznaczone dla rolników, można było odnieść wrażenie, że o pomoc (sięgającą wtedy nawet 50 tys. zł) może starać się praktycznie każdy, nawet osoba, która wsi nie widziała nigdy na oczy. Podstawą jest bowiem hektar gruntu rolnego. – Czy nie ma tutaj błędu w przepisach, czy wręcz zachęty dla nieuczciwych? – zapytałem.
Wyrwać jak najwięcej
Odpowiedź brzmiała mniej więcej tak: rozporządzenia oparte są na unijnych wytycznych (programach ramowych), a poza tym chodzi o to, aby z unijnego budżetu wyciągnąć jak najwięcej.
Słowa wysokiego urzędnika nieco mnie zaskoczyły. Ale starałem się je zrozumieć. A ponieważ od zawsze miałem problem z pojęciem logiki działania Unii Europejskiej (z czasem doszedłem do wniosku, że po prostu ona nie istnieje), więc pomyślałem: no cóż, może sens jest taki: skoro wpłacamy pieniądze do unijnego budżetu, to chcemy te pieniądze odzyskać.
Pierwsza transza funduszy była w Polsce jeszcze krokiem w nieznane, zarówno dla instytucji, które pieniądze te miały wypłacać, jak i dla starających się o eurośrodki. Istniała poważna obawa, że Polska, głównie przez brak doświadczenia, słabą znajomość unijnych procedur może nie wykorzystać całości zarezerwowanego dla niej budżetu.