Od wielu lat daje się obserwować coraz większe znaczenie Internetu w prowadzeniu działalności gospodarczej. Branże bardzo odległe od branży informatycznej lub telekomunikacyjnej wykorzystują Internet do oferowania drogą elektroniczną swoich towarów i usług. Obecnie można mieć w Internecie rachunek bankowy, kupić przez Internet wycieczkę turystyczną, a także zrobić zakupy spożywcze. Nawet w handlu dobrami wartościowymi, takimi jak samochody czy dzieła sztuki, kupujący zwykle sięgają do Internetu w poszukiwaniu ofert odpowiednich dla siebie, zanim nastąpi faza bezpośredniej styczności z budzącym zainteresowanie obiektem.
Internet okazuje się istotnym źródłem informacji o podobnych ofertach oraz najkorzystniejszych cenach. Daje on szansę zaistnienia w obrocie rynkowym małym i średnim firmom, których dostęp do potencjalnych klientów byłby w przeciwnym razie niemożliwy. Jest więc wielkim paradoksem, że będąc dla większości firm i branż źródłem szansy na rozwój, Internet stanowi równocześnie wielkie wyzwanie, a niekiedy wręcz śmiertelne zagrożenie dla branży rozrywkowej i mediów, w szczególności dla firm muzycznych, filmowych czy wydawców książek i prasy. Powolne zanikanie tradycyjnych mediów oraz kurczenie się oferty producentów treści chronionych prawem autorskim stanowi nie tylko zagrożenie dla rozwoju, a może nawet przetrwania kultury, jaką znamy, ale moim zdaniem, może mieć także daleko idące negatywne skutki w sferze wolności obywatelskich i praw człowieka.
Ustawodawstwo nie nadąża
Można by zadać pytanie o przyczyny tego stanu rzeczy. Po pierwsze, branże inne niż rozrywkowa i informacyjna oferują towary i usługi, których częstokroć nie można „skonsumować” wyłącznie poprzez Internet. Komunikowanie się dostawcy i odbiorcy drogą elektroniczną ułatwia więc tylko zawarcie transakcji, nie niosąc żadnych dodatkowych zagrożeń. Z kolei informacje czy też utwory artystyczne są dobrami niematerialnymi, których kopiowanie i rozpowszechnianie w Internecie jest niezwykle łatwe. W konsekwencji rodzi się pokusa, aby dystrybucję treści chronionych prowadzić na własną rękę, z pominięciem podmiotów uprawnionych.
Internet umożliwia rozpowszechnianie treści bez wiedzy i zgody podmiotów uprawnionych. Co więcej, powstawały i powstają całe modele biznesowe oparte na dystrybucji cudzych treści. Najważniejszą przyczyną takiego stanu rzeczy jest jednak fakt, że w sferze dystrybucji dóbr kultury prawo ewidentnie nie nadąża za zmieniającą się rzeczywistością. Co ciekawe, powstawały i powstają regulacje prawne dotyczące zjawisk ekonomicznych w tej sferze, albowiem ustawodawcy wielu krajów i systemów prawnych dostrzegają szanse i wyzwania, które daje Internet. Mam na myśli akty prawne regulujące kontraktowanie na odległość, ochronę prywatności w sieci, przepisy przeciwdziałające atakom hakerskim czy też regulacje dotyczące podpisu elektronicznego. W każdym z tych przypadków inicjatywy ustawodawcze poprzedzone są analizą nowej rzeczywistości ekonomicznej stworzonej przez Internet.
Regulacje prawne usiłują następnie uporządkować stosunki ekonomiczne pomiędzy różnymi grupami zainteresowanych. Nikomu nie przychodzi przy tym do głowy, aby zasugerować np. biurom podróży, żeby rozdawały wycieczki za darmo, albo bankom, aby rozdawały swoje pieniądze lub godziły się na nadużycia takie jak ataki hakerskie lub kradzież tożsamości klientów. Nie, wprost przeciwnie, ułatwia się kontraktowanie za pomocą sieci i wzmaga się prawne zabezpieczenia, aby konsumenci mogli szybko i wygodnie dysponować swymi środkami zgromadzonymi w bankach. Rzecz interesująca, sfera kultury i dystrybucji jej dóbr wydaje się tej ochrony pozbawiona. Postulaty, aby po uwzględnieniu specyfiki Internetu dostosować poziom i środki ochrony utworów do nowych wyzwań, spotykają się z wrogą reakcją oraz demagogicznymi kontrargumentami.