Polsce rośnie armia funkcjonariuszy publicznych. Ludzi, którym ze względu na sprawowaną funkcję czy zawód przysługuje nadzwyczajna ochrona. Przykładowo – sprawcy pobicia funkcjonariusza grozi kara do dziesięciu lat więzienia, podczas gdy niefunkcjonariusza, czyli zwykłego Kowalskiego – do trzech lat. Kara grzywny lub więzienia grozi też za znieważenie takiej osoby.

Przez lata wydawało się, że idea specjalnego statusu dla funkcjonariuszy publicznych jest klarowna i dotyczy stosunkowo wąskiej grupy ludzi. Tych, którzy ze względu na wykonywany zawód w interesie publicznym narażają na co dzień swoje życie lub zdrowie. Pomijając wysokich urzędników państwowych – prezydenta, posłów i senatorów – chodzi tu np. o policjantów, prokuratorów, komorników. Objęcie ich ochroną jest jak najbardziej zrozumiałe.

W ostatnich latach ta idea stawała się coraz bardziej pojemna. I dziś okazuje się, że w Polsce mamy już ponad 30 grup zawodowych o statusie funkcjonariuszy publicznych. Po co im nadzwyczajna ochrona? Argumentacja jest prosta: pielęgniarki, położne i lekarze – bo mają kontakt z poirytowanymi pacjentami; strażnicy miejscy – bo polują na nich agresywni, ukarani wcześniej za złe parkowanie kierowcy; nauczyciele – bo rozwydrzona młodzież... itd. Ostatnio do specjalnego statusu aspirowali kontrolerzy biletów. Ich plany pokrzyżował jednak w środę Sąd Najwyższy. Nie na długo pewnie. Bo do specjalnego statusu ciągle aspirują nowe grupy. Pewnie już wkrótce wystąpią o niego związkowcy, górnicy czy parkingowi.

Pytanie tylko, czy ustawodawca się w tym wszystkim nie pogubił. Bo idąc jego tokiem rozumowania, większość pracujących mogłaby udowodnić, że jest zagrożona jakąś formą agresji. Ale skoro tak, to czy nie prościej zmienić kodeks karny i jednym ruchem ręki wpisać, że wszyscy jesteśmy funkcjonariuszami?