Dopóki nie spalono Tęczy (przy okazji Marszu Niepodległości 11 listopada), nie zwracałem na nią właściwie uwagi, kiedy przejeżdżałem przez plac Zbawiciela. Spektakularna zadyma sprawiła, że stała się symbolem walki ideologicznej dla skrajnych grup.
Zniszczenie Tęczy, paradoksalnie, dawało władzom miasta okazję do pozbycia się tego zapalnego, nie tylko dosłownie, obiektu, wątpliwej zresztą wartości estetycznej. Władze postanowiły jednak utrzymywać ów ideologiczny płomyk i rozpoczęły odbudowę. W sobotę, bodaj po jakimś kolejnym proteście przeciwników Tęczy, widziałem tam liczne patrole policji, w niedzielę rano, gdy na placu nie było jeszcze żywej duszy, już stało kilka dwuosobowych patroli, nie licząc radiowozów. Wygląda na to, że stać będą tak długo, jak długo pozostanie tam ta kontrowersyjna instalacja.
Pytania, ile to kosztuje i w ilu miejscach zabraknie policjanta, a władza nie pomoże mieszkańcom, są oczywiście ważne, ale to nie wszystkie wątpliwości, jakie budzi ten „pomnikowy" upór miasta. Równie ważne jest pytanie, czy władza publiczna, państwo lub gmina ma prawo fundować społeczeństwu takie okazje, by nie powiedzieć: prowokacje, ?do zadym i rozrób. Moim zdaniem nie ma takiego prawa.
Wiem, że mogę usłyszeć taki argument: bandyterce ?(w tym wypadku skrajnej prawicy) należy się przeciwstawić!
I owszem, należy się przeciwstawiać, tak samo jak kibolskim czy lewackim rozróbom. Należy po prostu wyłapywać podpalaczy i chuliganów i stawiać ich przed sądem. Czym innym jest jednak prowokowanie zadym. Sporów ideologicznych, a w pewnej mierze także zadym, na tym tle nie unikniemy – to cena, a może i wartość demokracji. Rolą władzy jest ich rozwiązywanie, a przynajmniej łagodzenie, w żadnym razie nie generowanie.