Sędziowie walczą jak mogą z zarządzeniami nadzorczymi w sądach. Ostatnio w sukurs przyszedł im Sąd Najwyższy. Uznał, że można je traktować jedynie jako polecenia, a nie bezwzględnie obowiązujące reguły.
Problem widać jak na dłoni. Ministerstwo Sprawiedliwości, przygotowując zmiany w prawie o ustroju sądów powszechnych, od kilku lat wzmacnia nadzór nad sądami. Realizują go potem prezesi i przewodniczący wydziałów. Ci ostatni próbują dyscyplinować sędziów zarządzeniami nadzorczymi. Wydano je do tej pory w ponad 20 sądach w kraju. Na ich mocy przełożeni najczęściej ustalają tzw. pensum sesyjne czy określają terminy do podejmowania w sądach konkretnych czynności. Sędziowie zarządzeń nie lubią. I chociaż samego pisma nie podpisują, wyznaczają tyle wokand, ile nakazuje prezes, a często nawet więcej.
Resort zarządzeń broni, ponieważ uważa, że to forma organizacji pracy. Radzi też, by ostrożnie podchodzić do ich ignorowania, bo rzadsze sesje mogą spowodować przewlekłość, a to jest już podstawa do przyjrzenia się pracy sędziego. Sędziowie są innego zdania. Nic dziwnego, że sypią się wnioski o postępowania dyscyplinarne. Pierwsze sprawy o „ignorowanie" zarządzeń trafiają do Sądu Najwyższego. Całkiem niedawno podczas jednej z dyscyplinarek, jaka się przed nim toczyła, SN-SD zabrał głos w kwestii zarządzeń.
– Można je traktować jako polecenia, a nie bezwzględnie obowiązujące reguły – uznał SN. Sędziowie nie kryli zadowolenia. Zaraz potem zaczęli jednak coraz głośniej pytać: jeśli to tylko polecenia, których lekceważenie czy ignorowanie nie wiąże się z konsekwencjami, to po co one w ogóle mają funkcjonować?
Opór przeciw zarządzeniom nie maleje. Sędziowie twierdzą, że dobrze pracują, choć przyznają, że niektórzy orzekają mniej. I uznają prawo prezesa do polecenia im częstszego orzekania. Nie godzą się jednak na to, by poganiać wszystkich, nawet tych najbardziej zapracowanych.